przypadkiem brać udział w uroczystościach religijnych u kogoś w domu:
podglądać poławiaczy alg (które obrastają wkoło pół wyspy):
albo po prostu zachwycać się widokami:
Wieczorem można zjeść świeże owoce morza w którejś z knajp przy plaży. Czego chcieć więcej? A mimo to, chcąc mieć porównanie, czy też szukając kolejnego raju, popłynęliśmy na Gili, konkretnie Meno, przez Gili Trawangan.
Jak wspomniałem, speed boat mieliśmy kupiony przez Perama Tour, ale z ich lokalnych biurem na wyspie ciężko się było dogadać, a właściwie zapłacić za ten odcinek. Z jakiegoś powodu odkładali to na później. Jak się okazało, oni byli tylko pośrednikiem, a płynęło się z inną firmą. I ją nic nie obchodziło, skąd się wzięliśmy. Gorzej, bo mieli inny cennik. Jakieś 50% droższy. Po kilku telefonach (mieliśmy indonezyjską kartę sim na takie okoliczności) nareszcie mnie przełączyli do babki, z którą mejlowałem. Ona powiedziała, żebyśmy zapłacili pełną sumę i obiecała, że jak przypłyniemy na Trawangan, to ktoś z tamtejszego biura odda nam różnicę. Mhm. Pewnie. Takie rzeczy może w Niemczech, ale w Indonezji? Wyjścia i tak nie było, bo nie chcieliśmy wracać na Bali i zmieniać planów, więc zapłaciliśmy i popłynęliśmy. Morze znowu szczęśliwie spokojne. Na Trawangan poszliśmy się dowiadywać o łódkę publiczną na Meno, bo miejscowi chcieli raczej chore pieniądze i szukać biura Perama Tour, które nie wiedzieliśmy nawet, czy istnieje. O dziwo istniało i jak tylko powiedzieliśmy o co chodzi, dostaliśmy zwrot kosztów
:) Bardzo miłe zaskoczenie. Na ulicy, zgodnie z tym co piszą, wszyscy oferują trawkę. Po to przypływają tu głównie turyści - na dobrą imprezę w raju. Ale w Łodzi imprez mamy dużo, więc wybraliśmy ciche Meno. Łódka była za kilka godzin, więc położyliśmy się na plaży i trochę popływaliśmy. Rafa była kompletnie zniszczona, ale trochę ryb i stworów było:
Na Meno dopłynęliśmy dosyć późno, a jeszcze dłużej zajęło szukanie noclegu, bo obejście wyspy wkoło trochę trwa. Skuterów tam raczej nie ma (samochodów tym bardziej), a główny środek transportu to wozy konne. Ja zostałem z plecakami i bardzo się zdziwiłem, jak nagle jeden z miejscowych podjeżdża wozem i pyta mnie, czy ja to Mateusz (?). Dzień był dosyć męczący, więc nie skojarzyłem, że reszta grupy już popija piwo, a po plecaki wysłali wóz... Jednak nocleg (Balenta Bungalows - też chyba 25$ ze śniadaniem), mimo że dokładnie po przeciwnej stronie wyspy niż przystań, wart był szukania:
Zupełne pustki, domki nad piękną plażą, przy samej rafie (duża lepsza niż na Trawangan, nie tak zniszczona, pod względem koralowców Lembonganowi nie dorównuje, ale fauna jest bardzo ok), w której pływają... żółwie. To głównie dla nich przypływa się na Meno:
I raf i baardzo dziwnych kreatur (ewentualnie skrzydlic, które mają bardzo trujące parzydełka - to jednak przeczytałem po powrocie):
Znowu trochę czasu się poobijaliśmy: leżąc, czytając, nurkując, odwiedzając ptasiarnię prowadzoną przez Anglika, oglądając pokaz ognia prowadzony przez Amerykankę podróżującą po Azji, odwiedzając miejscowe wesele za sprawą naszych gospodarzy (to dopiero przeżycie
:) Ale i tym razem postanowiliśmy opuścić raj, by przenieść się na Lombok.Na Lombok dostaliśmy się korzystając z publicznej łodzi, fale szczęśliwie były małe, bo łódka hmm.. najważniejsze że była tania.
W porcie spotkaliśmy kolejnego przewodnika, z którym mieliśmy na dzień dobry małą sprzeczkę, bo nie poinformował nas nigdy w mailu, że pracuje (a właściwie jego szef tak mu płaci) max. 8h dziennie. Łącznie z dojazdami, więc niekiedy czasu na zwiedzanie mogło nie być za dużo. Ale że nie mieliśmy za bardzo wyjścia (ach, ten napięty harmonogram), to nie udało się utargować za dużej zniżki. Tak czy inaczej, zaczęliśmy zwiedzanie... od miejscowego targu, pełnego przypraw, warzyw, ryb i wszelakich różności:
Potem 'zaliczyliśmy' jedno z fajniejszych i bardziej znanych miejsc na Lomboku: wodospady na północy wyspy. Zatrzymaliśmy się chwilę wcześniej i poszliśmy boczną ścieżką, żeby ominąć turystyczne stragany, ale też opłaty za wejście... Dojście do pierwszego wodospadu jest dosyc proste i bardzo przyjemne, idzie się ścieżką przez dżunglę. Ten wodospad jest raczej do oglądania niż kąpania.
Żeby dojść do drugiego trzeba się trochę bardziej wysilić, bo nie dość że dalej, to i trzeba się przeprawić przez całkiem szeroki strumyk. Jest raczej płytki, tak do kolan, ale śliskie kamienie nie ułatwiają zadania. Aparaty na wszelki wypadek włożyliśmy w torebki strunowe, które przypadkiem mieliśmy ze sobą. Szczęśliwe nikt nie wpadł i dotarliśmy do celu, który robił zdecydowanie lepsze wrażenie. Wodospad, mimo że niższy, robi więcej hałasu wciśnięty między skały. Dla szukających rozrywki - można się kąpać. Chociaż nie jest to takie proste, bo woda uderza z taką siłą, że można dojść tylko do pewnego momentu. Ale takie orzeźwienie w środku egzotycznego lasu jest tego warte.
Idąc z powrotem nie spieszyliśmy się, więc został tylko czas, żeby znaleźć jakieś spanie. Pojechaliśmy do miasteczka obok wioski, gdzie mieszkał nasz przewodnik i umówiliśmy się z nim na spotkanie wieczorem w okolicach jego domu. Przyjechał po nas i po chwili przechadzaliśmy się pośród chatek (w większości kiedyś rybackich), żeby dojść do plaży pełnej typowych tamtejszych łódek. Na horyzoncie było ich równie dużo. Poszliśmy na piwo do tubylczego "baru" - bar niestety był średnio zaopatrzony, ale skoro to jego okolica, to i piwo dało się załatwić. Bar że był bardzo miejscowy, to wchodzi się bez butów i siedzi na nogach na poduszkach na ziemi. Trochę pogadaliśmy i trzeba było się zbierać. Ale że zgłodnieliśmy, zapytaliśmy o jakieś dobre jedzenie. W odpowiedzi zostaliśmy odprowadzeni do głównej drogi, przy której znajdowała się nasza knajpa:
To nie był jedyny gość w czapce!
Ale wygląd to nie wszystko. Jak się okazało, był to jeden z najlepszych posiłków, jakie jedliśmy w czasie całego pobytu. Świetnie doprawiony kurczak za astronomiczną sumę 2$.
Kolejnego dnia mieliśmy jechać oglądać m.in. plaże. Byliśmy trochę sceptycznie nastawieni, bo i ile plaż można oglądać... Bardziej nie mogliśmy się pomylić. Po drodze jeszcze nakupiliśmy losowych owoców ze straganu - losowych, bo nigdy wcześniej takich nie widzieliśmy (pyszne mangustynki!).
Lokalna ciekawostka
Plaże na południu Lomboku to wielkie oceaniczne przestrzenie pełne pięknego białego piasku. I tak, to wielkość i kontrast z wodą i zielenią na wzgórzach wkoło robią takie wrażenie. Widoki po drodze też są niesamowite.
Tak jak i krajobraz z restauracji na wzgórzu, gdzie warto się zatrzymać, żeby chociaż tylko popatrzeć.
Z przykrością słuchaliśmy słów przewodnika, że państwo chce sprzedać te tereny prywatnym inwestorom, którzy z pewnością postawią przy tych cudownych plażach przepiękne hotele. Więc warto to zobaczyć, póki jeszcze można. Dalej w programie była "autentyczna wioska", gdzie ludzi żyją w tradycyjny sposób. Ale nie przeszkadza im to próbować wciskać badziewne produkty na każdym kroku. Przez to autentyczność przerodziła się raczej w wioskę dla turystów i pozostawiła pewien niesmak.
Świetny smak za to miała kolacja w chińskiej knajpie. Przeczytaliśmy o niej chyba w przewodniku LP, ale jak w końcu ją znaleźliśmy w jakimś zaułku, właśnie zamykali. Przez chwilę obawialiśmy się, że zostanie McDonald's bo wszystko wkoło też było pozamykane, ale mili właściciele widząc 4 białasów późnym wieczorem zlitowali się i pozwolili coś zjeść. Zainteresowała nas zupa z krabów błotnych(?) (mud crab), kosztowała oczywiście jakieś drobne, ale kelnerka bardzo usilnie chciała nas przekonać, że porcja jest trochę za duża dla dwóch osób. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak bardzo duża może być porcja zupy skoro jest nasz czwórka, więc i tak ją uparcie zamówiliśmy, bo rzadko jest okazja zjeść coś takiego. Kiedy na stole pojawiła się wielka micha zupy dla jakiś 10 osób (na zdjęciu już trochę wyjedzone przez naszą czwórkę), zrozumieliśmy, o co dokładnie chodziło kelnerce. Do tego wszystkiego, reszta dań (ryby i owoce morza, obowiązkowo ryż dla każdego) też była pokaźnych rozmiarów, więc ciężko nam było opuścić lokal...
Następny dzień to pałac wodny (całkiem ciekawy, ale bez rewelacji) będący świadkiem kawałka historii
Plastik?
i jedna z większych świątyń, gdzie można się dowiedzieć o różnych miejscowych zwyczajach, czasem naprawdę dziwnych, chociaż ten klimat również nam się wkręcił i wzięliśmy udział w karmieniu świętych węgorzy jajkiem - jakkolwiek dziwnie to brzmi - jeśli węgorz wypłynie z podziemnych zbiorników, będziecie mieli szczęście - my mieliśmy ! Oczywiście nie za darmo.
Świątynni towarzysze
Po zobaczeniu świątyni poprosiliśmy o podwózkę na południe wyspy, skąd można się dostać na (bardzo) "małe" Gili - Gili Nanggu. Południowe Gili są dużo mniej znane niż północne, zdecydowanie mniejsze i tylko jedna wyspa jest zamieszkała - przez obsługę hotelu i turystów. Tam właśnie się chcieliśmy udać. Zrezygnowaliśmy z transferu hotelowego i postanowiliśmy sami znaleźć kapitana, który by nas zawiózł na wyspę, następnego dnia popływał po okolicy i pod wieczór popłynął z nami z wysepki prosto do portu w Lembar, skąd mieliśmy prom na Bali. Po drodze do portu zatrzymaliśmy się na nasze życzenie w pewnej wiosce - południowa część Lomboku jest raczej niezamieszkała, a ta wioska wyglądała bardzo tubylczo. W niej dowiedzieliśmy się, z czego jedliśmy zupę poprzedniego wieczoru:
sprawiliśmy dużo radochy mieszkańcom (nikt nie mówił po angielsku, ale i tak było dużo śmiechu, m. in. z, jak przypuszczamy, wodzem):
i odkryliśmy, jak ciężkie są kosze z trawą dla krów - ciężko je podnieść, a co dopiero gdzieś dojść. Pojechaliśmy dalej szukać transportu na wyspę. Niestety nasze wyobrażenia o tym miejscu były trochę inne niż w rzeczywistości: portu brak, 5 domów rozrzuconych wzdłuż wybrzeża, nikogo nie ma. Ale nie! Ktoś się pojawił, przewodnik (dobrze że nas nie wyrzucił na środku i nie zostawił) zagadał, tamten zadzwonił i mieliśmy poznać zaraz naszego kapitana. Nie sprawiał pewnego wrażenia. A tym bardziej jego łódeczka, która może i by dopłynęła na Gili, ale do Lembar to już nie wiadomo. Ale że to była jedyna łódeczka na horyzoncie, nie było wyjścia. Ustaliliśmy cenę za cały pakiet (wydawała nam się trochę za mała, ale chętnie się zgodził, czyli znowu przegraliśmy) i już mieliśmy odpływać, kiedy się okazało, że zrobiło się późno, jest odpływ i jedyna szansa to przenieść się na pobliską plaże i ruszyć stamtąd. Ale uff, udało się - szorując po dnie, odpłynęliśmy. Silnik za mocny nie był, więc chwilę zeszło, ale w końcu dotarliśmy do rajskiego raju. Wysepka naprawdę maleńka, obchodzi się ją w 5 minut, raptem kilka domków i jakieś stoliki na obiad. Ceny przez monopol trochę wyższe, ale... wysepka jest otoczona do tego rafą. Widać że właściciele o nią dbają. Ryb też jest full, więc spokojnie można by tu spędzić zdecydowanie więcej niż łącznie niecały dzień. Ale i tak warto tu przypłynąć choćby na chwilkę. A najlepiej poleżeć wieczorem na hamaku, będąc otoczonym zewsząd wodą.
siobhan napisał:To już koniec na dzisiaj? Szkoda. Czekam na więcej.Człowiek nawet sobie nie wyobraża, ile zajmuje czasu napisanie czegoś takiego, dopóki sam nie zacznie pisać
:D Ale jest dalsza część w pierwszym poście. siobhan napisał: Ile kosztował bilet?1700 z warszawy
Jako że trochę osób może chcieć odwiedzić Indonezję z ostatniej 'promocji' Emirates z Pragi i dzięki pojawieniu się możliwości edycji postów w tym dziale, poprawiłem rozmiar zdjęć, tak że teraz da się coś przeczytać.Jak znajdę czas i wenę, to dopiszę dalszy ciąg: Lembongan, Gili, Lombok, małe (czyli jeszcze mniejsze niż normalne) Gili, Bali.
Bardzo fajnie się czytało relację, ale brakuje dla mnie najważniejszego: Bali, Gili i Lembongan - na które w połowie września się wybieramy. Dorzucisz coś? Nas interesują rafy (gdzie są niezniszczone jeszcze - zwłaszcza czy na Gili tak jak piszą inni już nie ma co oglądać w kwestii raf) do fotografii (zabieram m43 z obudową podwodną).I mam pytanie odnośnie worka na plecak (przy przelotach), co to za patent i gdzie to można nabyć (też szukamy jakiegoś plecaka 70-90L). Podziękował za relację i ew. dalsze wpisy
:).
Spróbuję w tym albo następnym tyg. coś napisać. Jak rafy to albo Lembongan, albo ludzie chwalą też bardzo okolice Komodo. Więc pod względem widoków podwodnych: Komodo>Lembongan>Gili (tu główna atrakcja to żółwie i rozmiar wysepek, rafy gorsze).Plecaki latały bez ochrony. Możesz zacytować o który fragment Ci chodzi?
mmateoo napisał:Spróbuję w tym albo następnym tyg. coś napisać. Jak rafy to albo Lembongan, albo ludzie chwalą też bardzo okolice Komodo. Więc pod względem widoków podwodnych: Komodo>Lembongan>Gili (tu główna atrakcja to żółwie i rozmiar wysepek, rafy gorsze).Właśnie przekonuję partnerkę na lot na Flores (obok komodo), jest tam kilka wysepek z ciekawą rafą ale ryzyko malarii i dengi większe niż na zachodnich wyspach.mmateoo napisał:Plecaki latały bez ochrony. Możesz zacytować o który fragment Ci chodzi?Ten fragment:mmateoo napisał:odbieramy plecaki - wszystkie przeżyły, folia, w którą były zawinięte, nawet nie rozdartaWór transportowy znalazłem w wisporcie, na allegro też są torby. Planujemy jeden plecak ok 90L zabrać (wypełniony rzeczami w 2/3 i 1/3 zostawić na przewozy po wyspach dla sprzętu fotograficznego, który przy przelotach chcę mieć przy sobie w osobistym) i ew. drugi mniejszy. Czy Wy też mieliście tylko plecaki czy ktoś się odważył z walizkami?
:).Podziękował za pomoc!
:).
W folię (a właściwie stretch) zawinęliśmy plecaki tylko w jedną stronę - z Polski. Potem ewentualnie w resztki na kolejny lot. A potem folię wywaliliśmy, bo trzeba było częściej dźwigać plecaki.Wszyscy mieliśmy plecaki, a widok ludzi na małych wysepkach biegających po plaży z walizkami był raczej przedni. Chodniki też pozostawiają wiele do życzenia, więc łatwiej nosić niż ciągnąć na kółkach.
My lecąc do Azji robiliśmy szczepienie ok.3-4tyg. przed wyjazdem.Najbezpieczniej iść ok.5-6tyg przed.WZW A - robi się 2dawki, jedna przed wyjazdem, druga na 6-12mcy od IWZW B - robi się 3dawki, I-przed wyjazdem,II-w ciągu 4-6tyg od I i III w okresie 5mcy od I.dur brzuszny - jedna dawka, starcza na 3latatężec+błonica - 3dawki, I-ok.miesiąc przed wyjazdem, II-po miesiącu, czyli przed samym wyjazdem i III-po roku -- 15 Lis 2014 01:46 -- PS. czekam z niecierpliwością na relacje z Bali
:)
sloniklbn napisał:@mmateoo - Jak dostaliście się z wybrzeża przy Gili na Lomboku na południe do Kuty , prywatny transport?Podciągam temat.Jak najlepiej dostać się z wybrzeża przy Gili na Lomboku na południe do Kuty?Pozdrawiam
:)
GPaul napisał:sloniklbn napisał:@mmateoo - Jak dostaliście się z wybrzeża przy Gili na Lomboku na południe do Kuty , prywatny transport?Podciągam temat.Jak najlepiej dostać się z wybrzeża przy Gili na Lomboku na południe do Kuty?Pozdrawiam
:)My przepłynęliśmy łódką na Lombok (publiczną) i tam mieliśmy dogadany transport prywatny, autem.
przypadkiem brać udział w uroczystościach religijnych u kogoś w domu:
podglądać poławiaczy alg (które obrastają wkoło pół wyspy):
albo po prostu zachwycać się widokami:
Wieczorem można zjeść świeże owoce morza w którejś z knajp przy plaży. Czego chcieć więcej? A mimo to, chcąc mieć porównanie, czy też szukając kolejnego raju, popłynęliśmy na Gili, konkretnie Meno, przez Gili Trawangan.
Jak wspomniałem, speed boat mieliśmy kupiony przez Perama Tour, ale z ich lokalnych biurem na wyspie ciężko się było dogadać, a właściwie zapłacić za ten odcinek. Z jakiegoś powodu odkładali to na później. Jak się okazało, oni byli tylko pośrednikiem, a płynęło się z inną firmą. I ją nic nie obchodziło, skąd się wzięliśmy. Gorzej, bo mieli inny cennik. Jakieś 50% droższy. Po kilku telefonach (mieliśmy indonezyjską kartę sim na takie okoliczności) nareszcie mnie przełączyli do babki, z którą mejlowałem. Ona powiedziała, żebyśmy zapłacili pełną sumę i obiecała, że jak przypłyniemy na Trawangan, to ktoś z tamtejszego biura odda nam różnicę. Mhm. Pewnie. Takie rzeczy może w Niemczech, ale w Indonezji? Wyjścia i tak nie było, bo nie chcieliśmy wracać na Bali i zmieniać planów, więc zapłaciliśmy i popłynęliśmy. Morze znowu szczęśliwie spokojne. Na Trawangan poszliśmy się dowiadywać o łódkę publiczną na Meno, bo miejscowi chcieli raczej chore pieniądze i szukać biura Perama Tour, które nie wiedzieliśmy nawet, czy istnieje. O dziwo istniało i jak tylko powiedzieliśmy o co chodzi, dostaliśmy zwrot kosztów :) Bardzo miłe zaskoczenie. Na ulicy, zgodnie z tym co piszą, wszyscy oferują trawkę. Po to przypływają tu głównie turyści - na dobrą imprezę w raju. Ale w Łodzi imprez mamy dużo, więc wybraliśmy ciche Meno. Łódka była za kilka godzin, więc położyliśmy się na plaży i trochę popływaliśmy. Rafa była kompletnie zniszczona, ale trochę ryb i stworów było:
Na Meno dopłynęliśmy dosyć późno, a jeszcze dłużej zajęło szukanie noclegu, bo obejście wyspy wkoło trochę trwa. Skuterów tam raczej nie ma (samochodów tym bardziej), a główny środek transportu to wozy konne. Ja zostałem z plecakami i bardzo się zdziwiłem, jak nagle jeden z miejscowych podjeżdża wozem i pyta mnie, czy ja to Mateusz (?). Dzień był dosyć męczący, więc nie skojarzyłem, że reszta grupy już popija piwo, a po plecaki wysłali wóz... Jednak nocleg (Balenta Bungalows - też chyba 25$ ze śniadaniem), mimo że dokładnie po przeciwnej stronie wyspy niż przystań, wart był szukania:
Zupełne pustki, domki nad piękną plażą, przy samej rafie (duża lepsza niż na Trawangan, nie tak zniszczona, pod względem koralowców Lembonganowi nie dorównuje, ale fauna jest bardzo ok), w której pływają... żółwie. To głównie dla nich przypływa się na Meno:
I raf i baardzo dziwnych kreatur (ewentualnie skrzydlic, które mają bardzo trujące parzydełka - to jednak przeczytałem po powrocie):
Znowu trochę czasu się poobijaliśmy: leżąc, czytając, nurkując, odwiedzając ptasiarnię prowadzoną przez Anglika, oglądając pokaz ognia prowadzony przez Amerykankę podróżującą po Azji, odwiedzając miejscowe wesele za sprawą naszych gospodarzy (to dopiero przeżycie :) Ale i tym razem postanowiliśmy opuścić raj, by przenieść się na Lombok.Na Lombok dostaliśmy się korzystając z publicznej łodzi, fale szczęśliwie były małe, bo łódka hmm.. najważniejsze że była tania.
W porcie spotkaliśmy kolejnego przewodnika, z którym mieliśmy na dzień dobry małą sprzeczkę, bo nie poinformował nas nigdy w mailu, że pracuje (a właściwie jego szef tak mu płaci) max. 8h dziennie. Łącznie z dojazdami, więc niekiedy czasu na zwiedzanie mogło nie być za dużo. Ale że nie mieliśmy za bardzo wyjścia (ach, ten napięty harmonogram), to nie udało się utargować za dużej zniżki. Tak czy inaczej, zaczęliśmy zwiedzanie...
od miejscowego targu, pełnego przypraw, warzyw, ryb i wszelakich różności:
Potem 'zaliczyliśmy' jedno z fajniejszych i bardziej znanych miejsc na Lomboku: wodospady na północy wyspy. Zatrzymaliśmy się chwilę wcześniej i poszliśmy boczną ścieżką, żeby ominąć turystyczne stragany, ale też opłaty za wejście... Dojście do pierwszego wodospadu jest dosyc proste i bardzo przyjemne, idzie się ścieżką przez dżunglę. Ten wodospad jest raczej do oglądania niż kąpania.
Żeby dojść do drugiego trzeba się trochę bardziej wysilić, bo nie dość że dalej, to i trzeba się przeprawić przez całkiem szeroki strumyk. Jest raczej płytki, tak do kolan, ale śliskie kamienie nie ułatwiają zadania. Aparaty na wszelki wypadek włożyliśmy w torebki strunowe, które przypadkiem mieliśmy ze sobą. Szczęśliwe nikt nie wpadł i dotarliśmy do celu, który robił zdecydowanie lepsze wrażenie. Wodospad, mimo że niższy, robi więcej hałasu wciśnięty między skały. Dla szukających rozrywki - można się kąpać. Chociaż nie jest to takie proste, bo woda uderza z taką siłą, że można dojść tylko do pewnego momentu. Ale takie orzeźwienie w środku egzotycznego lasu jest tego warte.
Idąc z powrotem nie spieszyliśmy się, więc został tylko czas, żeby znaleźć jakieś spanie. Pojechaliśmy do miasteczka obok wioski, gdzie mieszkał nasz przewodnik i umówiliśmy się z nim na spotkanie wieczorem w okolicach jego domu. Przyjechał po nas i po chwili przechadzaliśmy się pośród chatek (w większości kiedyś rybackich), żeby dojść do plaży pełnej typowych tamtejszych łódek. Na horyzoncie było ich równie dużo. Poszliśmy na piwo do tubylczego "baru" - bar niestety był średnio zaopatrzony, ale skoro to jego okolica, to i piwo dało się załatwić. Bar że był bardzo miejscowy, to wchodzi się bez butów i siedzi na nogach na poduszkach na ziemi. Trochę pogadaliśmy i trzeba było się zbierać. Ale że zgłodnieliśmy, zapytaliśmy o jakieś dobre jedzenie. W odpowiedzi zostaliśmy odprowadzeni do głównej drogi, przy której znajdowała się nasza knajpa:
To nie był jedyny gość w czapce!
Ale wygląd to nie wszystko. Jak się okazało, był to jeden z najlepszych posiłków, jakie jedliśmy w czasie całego pobytu. Świetnie doprawiony kurczak za astronomiczną sumę 2$.
Kolejnego dnia mieliśmy jechać oglądać m.in. plaże. Byliśmy trochę sceptycznie nastawieni, bo i ile plaż można oglądać... Bardziej nie mogliśmy się pomylić. Po drodze jeszcze nakupiliśmy losowych owoców ze straganu - losowych, bo nigdy wcześniej takich nie widzieliśmy (pyszne mangustynki!).
Lokalna ciekawostka
Plaże na południu Lomboku to wielkie oceaniczne przestrzenie pełne pięknego białego piasku. I tak, to wielkość i kontrast z wodą i zielenią na wzgórzach wkoło robią takie wrażenie. Widoki po drodze też są niesamowite.
Tak jak i krajobraz z restauracji na wzgórzu, gdzie warto się zatrzymać, żeby chociaż tylko popatrzeć.
Z przykrością słuchaliśmy słów przewodnika, że państwo chce sprzedać te tereny prywatnym inwestorom, którzy z pewnością postawią przy tych cudownych plażach przepiękne hotele. Więc warto to zobaczyć, póki jeszcze można. Dalej w programie była "autentyczna wioska", gdzie ludzi żyją w tradycyjny sposób. Ale nie przeszkadza im to próbować wciskać badziewne produkty na każdym kroku. Przez to autentyczność przerodziła się raczej w wioskę dla turystów i pozostawiła pewien niesmak.
Świetny smak za to miała kolacja w chińskiej knajpie. Przeczytaliśmy o niej chyba w przewodniku LP, ale jak w końcu ją znaleźliśmy w jakimś zaułku, właśnie zamykali. Przez chwilę obawialiśmy się, że zostanie McDonald's bo wszystko wkoło też było pozamykane, ale mili właściciele widząc 4 białasów późnym wieczorem zlitowali się i pozwolili coś zjeść. Zainteresowała nas zupa z krabów błotnych(?) (mud crab), kosztowała oczywiście jakieś drobne, ale kelnerka bardzo usilnie chciała nas przekonać, że porcja jest trochę za duża dla dwóch osób. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak bardzo duża może być porcja zupy skoro jest nasz czwórka, więc i tak ją uparcie zamówiliśmy, bo rzadko jest okazja zjeść coś takiego. Kiedy na stole pojawiła się wielka micha zupy dla jakiś 10 osób (na zdjęciu już trochę wyjedzone przez naszą czwórkę), zrozumieliśmy, o co dokładnie chodziło kelnerce. Do tego wszystkiego, reszta dań (ryby i owoce morza, obowiązkowo ryż dla każdego) też była pokaźnych rozmiarów, więc ciężko nam było opuścić lokal...
Następny dzień to pałac wodny (całkiem ciekawy, ale bez rewelacji) będący świadkiem kawałka historii
Plastik?
i jedna z większych świątyń, gdzie można się dowiedzieć o różnych miejscowych zwyczajach, czasem naprawdę dziwnych, chociaż ten klimat również nam się wkręcił i wzięliśmy udział w karmieniu świętych węgorzy jajkiem - jakkolwiek dziwnie to brzmi - jeśli węgorz wypłynie z podziemnych zbiorników, będziecie mieli szczęście - my mieliśmy ! Oczywiście nie za darmo.
Świątynni towarzysze
Po zobaczeniu świątyni poprosiliśmy o podwózkę na południe wyspy, skąd można się dostać na (bardzo) "małe" Gili - Gili Nanggu. Południowe Gili są dużo mniej znane niż północne, zdecydowanie mniejsze i tylko jedna wyspa jest zamieszkała - przez obsługę hotelu i turystów. Tam właśnie się chcieliśmy udać. Zrezygnowaliśmy z transferu hotelowego i postanowiliśmy sami znaleźć kapitana, który by nas zawiózł na wyspę, następnego dnia popływał po okolicy i pod wieczór popłynął z nami z wysepki prosto do portu w Lembar, skąd mieliśmy prom na Bali. Po drodze do portu zatrzymaliśmy się na nasze życzenie w pewnej wiosce - południowa część Lomboku jest raczej niezamieszkała, a ta wioska wyglądała bardzo tubylczo. W niej dowiedzieliśmy się, z czego jedliśmy zupę poprzedniego wieczoru:
sprawiliśmy dużo radochy mieszkańcom (nikt nie mówił po angielsku, ale i tak było dużo śmiechu, m. in. z, jak przypuszczamy, wodzem):
i odkryliśmy, jak ciężkie są kosze z trawą dla krów - ciężko je podnieść, a co dopiero gdzieś dojść. Pojechaliśmy dalej szukać transportu na wyspę. Niestety nasze wyobrażenia o tym miejscu były trochę inne niż w rzeczywistości: portu brak, 5 domów rozrzuconych wzdłuż wybrzeża, nikogo nie ma. Ale nie! Ktoś się pojawił, przewodnik (dobrze że nas nie wyrzucił na środku i nie zostawił) zagadał, tamten zadzwonił i mieliśmy poznać zaraz naszego kapitana. Nie sprawiał pewnego wrażenia. A tym bardziej jego łódeczka, która może i by dopłynęła na Gili, ale do Lembar to już nie wiadomo. Ale że to była jedyna łódeczka na horyzoncie, nie było wyjścia. Ustaliliśmy cenę za cały pakiet (wydawała nam się trochę za mała, ale chętnie się zgodził, czyli znowu przegraliśmy) i już mieliśmy odpływać, kiedy się okazało, że zrobiło się późno, jest odpływ i jedyna szansa to przenieść się na pobliską plaże i ruszyć stamtąd. Ale uff, udało się - szorując po dnie, odpłynęliśmy. Silnik za mocny nie był, więc chwilę zeszło, ale w końcu dotarliśmy do rajskiego raju. Wysepka naprawdę maleńka, obchodzi się ją w 5 minut, raptem kilka domków i jakieś stoliki na obiad. Ceny przez monopol trochę wyższe, ale... wysepka jest otoczona do tego rafą. Widać że właściciele o nią dbają. Ryb też jest full, więc spokojnie można by tu spędzić zdecydowanie więcej niż łącznie niecały dzień. Ale i tak warto tu przypłynąć choćby na chwilkę. A najlepiej poleżeć wieczorem na hamaku, będąc otoczonym zewsząd wodą.