Hej, z zazdrością (że można tak opisywać, nie wyjazdów, chociaż ich trochę też) czytałem kilka relacji na forum i w końcu się przekonałem, żeby podzielić się z wami informacjami na temat naszego trzytygodniowego wyjazdu do Indonezji z przełomu kwietnia i maja. Wszystko zaczęło się od promocji Emirates. Do tej pory zwiedzaliśmy głównie Europę, a najbardziej "egzotyczne" miejsca, jakie widzieliśmy, to Ukraina... Od pewnego też czasu mieliśmy chęć wybrać się gdzieś naprawdę dalej. Z promocyjnych miejsc po szybkim wyszukiwaniu większość odpadła ze względu na ceny na miejscu. Nie chodziło nam też o typowy wypoczynek na plaży (np. na Malediwach). W ten sposób po eliminacji została najdroższa pod względem lotu Dżakarta. Kilka telefonów, dzień (właściwie noc) zastanawiania się i postanowione - lecimy w 4 os., a dokładniej w czwórkę studentów. O Indonezji wtedy wiedzieliśmy niedużo, ale wystarczająco, żeby być pewnym, że będziemy się dobrze bawić przez 3 tygodnie.
Przygotowania Jako że to pierwszy wyjazd do Azji i że 3 tygodnie na tak olbrzymi obszar to mało czasu, chcieliśmy się dobrze przygotować. Los jednak chciał, że kilka dni po kupieniu biletów pojawiła się promocja Air Asia na nasz termin pobytu. A my nadal nic nie wiedzieliśmy. Przez 2 dni dużo czytaliśmy i na szybko staraliśmy się ułożyć wstępny plan, który w czasie wyjazdu okazał się być wręcz idealny. Kupiliśmy dodatkowo 3 loty wewnętrzne (każdy ok. 100zl): Dżakarta-Yogyakarta, Yogyakarta-Bali, Bali-Dżakarta. Przez kolejne miesiące czytaliśmy różne przewodniki, w większości w zasadzie to samo, najbardziej obszerny chyba jednak LP. Dodatkowo oczywiście relacje różnych osób. Tak się narodził ostateczny plan: Dżakarta(popołudnie+wieczór)-Yogyakarta+okolice(5 dni)-Bali(przesiadka w łódkę)-Lembongan(3 dni)-Gili Meno(3 dni)-Lombok(3 dni)-(Gili Nanggu)(dzień)-Lombok-Bali(zwiedzanie, 3 dni)-Dżakarta(dzień). Chyba mniej więcej się sumuje. Szczegółów dotyczących poszczególnych miejsc nie znaliśmy, gdyż postanowiliśmy się zdać na przewodników w Yogyakarcie, na Bali i Lomboku. Inne wyspy na tyle małe, że nic nie trzeba planować. Prowadzić samochodu samemu nie chcieliśmy, bo byłoby to męczące dla kierowcy i nie wiedzielibyśmy, gdzie jechać (znaków mało), a i wiadomo, że miejscowi znają wszystko najlepiej i zawsze doradzą. Znaleźliśmy ich jeszcze przed wyjazdem, na tripadvisorze, koszt dzienny ze wszystkim ok. 50$, na 4 os. nie tak źle. Nie chcieliśmy też korzystać z komunikacji publicznej, bo szkoda nam trochę było czasu - chociaż np. trasa pociągiem Dżakarta-Yogyakarta jest polecana widokowo, ale zajmuje cały dzień. Polecieliśmy z plecakami, kupiliśmy jakieś drobnostki, które mogły się przydać, z rzeczy wartych wspomnienia do wzięcia: cienkie jedwabne śpiwory - zajmują mało miejsca i nic nie ważą, a pościel na miejscu nie zawsze zachęcająca; koszulka do pływania, żeby nie stracić pleców podczas pływania z rurką; woreczki strunowe-wygoda pakowania i wodoodporność. Zabraliśmy własne płetwy i maski, ale jak ktoś planuje pływać okazyjnie, to można zawsze pożyczyć na miejscu (3$/dzień). Do tego leki, żeby nie zwiedzać aptek. Największy problem przed wyjazdem to szczepienia. Nie ma obowiązkowych, ale jest kilka zalecanych - WZW A i B, dur brzuszny, polio, błonica, tężec, krztusiec. Droga zabawa. Część z nas wzięła ze sobą Malarone na pobyt na Lomboku, żeby mieć spokój. Druga część na miejscu poszła do apteki i dostała chininę w tabletkach, ale mieli jej za mało... Na razie wszyscy zdrowi, komarów było na szczęście niedużo. Odstraszacze kupowaliśmy na miejscu - Autan w kremie, działał.
Lot Czas do wyjazdu zleciał bardzo szybko, oczywiście nie doczytaliśmy wszystkiego, czego chcieliśmy, z braku czasu, no ale nic - lecimy ! Samolot do Dubaju, jak już pisali, nie zachwyca. Małe ekrany średniej jakości, trzeba się wpasować w jeden z programów. Najgorsze jednak są oparcia, z których coś wystaje i wbija się w plecy. Niby można to ustawiać, ale nie da się schować całkowicie. Mokre ręczniki, napoje i jedzenie zdecydowanie na plus - nie mamy dużego doświadczenia z normalnymi liniami, ale było na pewno lepiej niż w locie czy lh. Jedzenie niesamolotowe, dużo napojów do wyboru, alkohol chętnie podawany. Czasem tylko trudno przywołać obsługę. Lotnisko w Dubaju, jak to Dubaj, z przepychem. Samobieżny pociąg między terminalami. 4 godziny jakoś zleciały, chociaż siedzenia z podłokietnikami nie pomagały, a miejsc leżących jest ograniczona ilość i ciężko upolować. Okazji cenowych specjalnie w sklepach nie było. Drugi lot, Boeing 777-300, jakby wyszedł z fabryki. Był to najlepszy samolot, jaki nam się trafił. Już po ekranach w biznesie można było zakładać, że będzie przyjemnie. System rozrywki dużo lepszy, siedzenia wygodne. Miejsca wybieraliśmy w Internecie z dużym wyprzedzeniem, z uwzględnieniem kierunku startu, więc mieliśmy niezły widok na centrum (chociaż w drugą stronę było jaśniej i widok był jeszcze lepszy). Chłopak obsługujący naszą część trochę nie dawał rady z obsługą. Dodatkowo nie wiedział, że do rumu z colą daje się limonkę albo cytrynę (był raczej z kraju niepijącego). Poproszony o nią, powiedział, że załatwi, ale nigdy jej nie ujrzeliśmy. Nie słyszał też o napojach energetycznych, ale tych na pokładzie i tak nie mieli. Prawie 8h jakoś zleciało, dużo przespaliśmy i po południu czasu miejscowego wylądowaliśmy w Dżakarcie.
Pierwsze wrażenia - Dżakarta Wysiadamy. Ekhm, czy to sauna? Tak będzie 3 tygodnie? Serio? Na pewno nie... Pogoda w Indonezji jest bardzo prosta. Stale 30 stopni, czasem trochę więcej, w nocy ze 26. 2 pory roku - deszczowa: październik-marzec i sucha. My trafiliśmy więc na sam początek sezonu. Wilgotność duuża. Bardzo duża. Szczególnie w takim mieście jak Dżakarta, gdzie do tego wszystkiego dochodzą spaliny i nagrzane budynki. Chwilę czekamy w kolejce, żeby zapłacić za wizę (miesięczna, 25$), z kwitem idziemy do następnego okienka po pieczątkę: pytanie po co przyjechaliśmy - turyści. Witajcie. Mamy wizy, bierzemy kasę z bankomatu (karta kolegi bez żadnych prowizji, wymiana po średnich kursach, tej oferty już niestety nie ma, a świetna), odbieramy plecaki - wszystkie przeżyły, folia, w którą były zawinięte, nawet nie rozdarta. Zarezerwowaliśmy w miarę tani nocleg w mieście, ciężko było coś znaleźć na booking w przystępnej cenie. To jedna z 4 nocy, które mieliśmy z góry ogarnięte na cały wyjazd, pozostałe 3 w Yogyakarcie. Wybraliśmy taksówkę Blue Bird, koleś, które je przydzielał, powiedział kierowcy adres - spoko, musi wiedzieć, gdzie jechać. Ruch w Dżakarcie jest kosmiczny, szczególnie na pierwszy rzut oka. Korki wszędzie, skutery przepychają się, jak mogą. Światła na skrzyżowaniach obowiązują rzadko. Policjanci zresztą też. Po godzinie (30 km, wszystko płatną drogą szybkiego ruchu) jesteśmy w okolicy. Kierowca pyta o adres. My trochę zdziwieni, pokazujemy mu wydruk rezerwacji. On coś po indonezyjsku, zrozumieliśmy tyle, że chyba nie widzi. Super taksówkarz, który jest ślepy... Próbujemy czytać, ale nie bardzo wychodzi. On podpowiada, machamy głową, że o to chodzi. Jedziemy dalej. Po pół godzinie zauważamy, że już tu byliśmy. Kierowca też nie ma pojęcia, gdzie jechać, a my gdzie jesteśmy. W końcu włączam gps w telefonie i kieruję nas w odpowiednią stronę... Tam kierowca się dopytuje i już po 2h od wyjazdu z lotniska jesteśmy. Niezły początek, ale sami chcieliśmy. Pokój przystępny, coś tam mówią nawet po angielsku. Jest późno, a obok nas wielkie centrum handlowe, więc idziemy coś zjeść. Po drodze okazuje się, że piesi są pomijani w mieście - nie ma chodników, trzeba iść bokiem dwupasmowej drogi, koło śmierdzącej rzeki i tony śmieci. Jako kontrast do tego galeria z gigantycznymi telebimami, hotelami i europejskimi sklepami. Wchodzimy na chwilę zerknąć i wychodzimy z drugiej strony do 'parku' z knajpkami. Ceny jak na zachodzie, ale jesteśmy zbyt wykończeni, żeby szukać czegoś innego. Jemy coś mało miejscowego (bo miejscowego tam nic nie było), pijemy piwo (m.in. Bintang, wtedy jeszcze nie wiemy, że będzie nam towarzyszyło jako jedyne przez kolejne 3 tygodnie) i spać, bo o 14 mamy lot. A widząc, jak się tu jeździ i nie znając zwyczajów na lotnisku, wolimy wyjechać z zapasem... Jetlag w tę stronę jakoś nie przeszkodził, więc rano obudziliśmy się zupełnie normalnie, mimo 6h różnicy.
Yogyakarta Wyspaliśmy się w miarę nieźle, recepcjonista zamówił nam taksówkę. Przyjechała pół godziny za wcześnie, ale kierowca powiedział, żeby się nie przejmować i poszedł spać w samochodzie. My się szybko dopakowaliśmy i wyjechaliśmy nawet chwilę wcześniej niż planowaliśmy. Kierowca na szczęście wiedział, gdzie jest lotnisko, korków nie było i po 45 minutach byliśmy na terminalu tanich linii, w tym Air Asia. Odprawiliśmy się jeszcze w Polsce, więc wszystko poszło sprawnie, z praktycznych informacji - przy każdym wylocie jest do zapłacenia podatek - loty krajowe taniej: 4$, międzynarodowe drożej: 15$. Tu się płaciło przy oddawaniu bagaży, na innych lotniskach były specjalne budki po drodze do kontroli bezpieczeństwa. Przy kontroli raczej nie zwracali na nic uwagi... Lot Air Asia standardowy, przywitanie przy wejściu na pokład, dalej przespałem. Yogyakarta (Yogya, Jogja) jest zwana stolicą kulturalną Jawy. Stanowi część w pewnym sensie autonomicznego regionu otaczającego miasto zarządzanego przez sułtana. Znana przede wszystkim z tańca, batików, teatru cieni i posiadłości sułtana. Leży u podnóża wulkanu Merapi. Taksówka do noclegu, ruch też duży, więc chwilę zeszło, pytamy w recepcji o drogę do centrum i idziemy się wczuć w klimat. Z mapy na booking wynikało, że hotel jest w samym centrum. Booking bierze jednak lokalizację z map google, a tam hotel był wprowadzony w złym miejscu. To jednak odkryliśmy dopiero, kiedy po 25 minutach nadal nigdzie nie doszliśmy. W hotelu potem twierdzili, że to zgłaszali, ale kto ich tam wie. Zniżki z tego względu nie udało się dostać. Po drodze minęliśmy grupę dzieci puszczającą latawce na moście na rzeką-popularne zajęcie w tych rejonach.
Przez samo centrum ciągnie się 2km ulica (Malioboro) prowadząca od stacji kolejowej do pałacu. Z obu stron obsadzona jest straganami ze wszelkimi różnościami za grosze. Na ulicach głównie Indonezyjczycy, białych mało.
Trochę się poszwędaliśmy, nabyliśmy pierwsze suweniry i zjedliśmy coś w knajpie polecanej w LP - nadal nie byliśmy przekonani co do miejscowych specjałów. Po raz pierwszy też podczas obiadu wypiliśmy sok ze świeżych owoców - duża szklanka za 3zł. Od tej pory była to podstawa każdego posiłku - takiego pełnego smaku w Europie nie znajdziecie. Szczególnie, kiedy wybierzecie papaję (trochę mdła) albo coś podobnie egzotycznego. Pyszne zawsze były soki limonkowe, dobre na upał. Ceny w jadłodajni bardzo przystępne, na takie liczyliśmy. Tak jakoś czas minął i należało wracać. Chcieliśmy z początku wziąć 2 ryksze, ale ceny były nie do zaakceptowania i jak się okazało - nie do zbicia. W końcu wzięliśmy taksę za jakieś 2$... Następnego dnia zaczęliśmy "prawdziwe" zwiedzanie, głównie dzielnicy sułtana. Na początek pałac, czyli kraton. W cenie biletu był przewodnik-w naszym wypadku babcia 75+, po 3 wypadkach na skuterze, ale mówiąca po angielsku !!. Przemiła staruszka, wciąż nawiązująca do spraw małżeńskich, czasem prosząca o pomoc w wejściu na schody. Jedyny problem to indonezyjski akcent-część z nas dogada się nawet ze szkotami, ale z nią, mimo dzielenia się tym, co każdy zrozumiał, czasem nie dawaliśmy rady.
W pałacu głównie niska, kolorowa zabudowa. Tu po raz pierwszy spotkaliśmy się ze zjawiskiem, o którym czytaliśmy, ale nie bardzo wierzyliśmy - że ludzie wkoło chcą sobie z turystami robić zdjęcia. Raz fajnie, drugi też, trzeci już mniej. Najgorzej z wycieczkami uczniów, gdzie podbiega od razu kilkanaście osób i robi się kolejka.
Jak już udało nam się uciec, skierowaliśmy się w stronę pałacu wodnego. Po drodze zaczepił nas jakiś koleś pytając, gdzie idziemy. Zaproponował, że nas zaprowadzi. Ok-idziemy. Skręcamy w jakieś węższe uliczki między domkami, czujemy się coraz mniej pewnie, potem mamy skręcić w mini uliczkę i wtedy rezygnujemy, nie mając pojęcia, co on kombinuje. Nie robi z tego problemu, a my idziemy dalej główną alejką. Przechodząc koło jednego z domów, z tarasu zagaduje do nas następny chłopak. Mówi, że jest pracownikiem sułtana i może nas oprowadzić po okolicy. Czytaliśmy, że ludzie tak dorabiają, więc nie mamy nic przeciwko. Po czym kierujemy się w alejkę, z której przed chwilą uciekliśmy... Okazuje się, że za rogiem rzeczywiście był budynek, którego szukaliśmy. Zaczynamy od zrujnowanej części, bez dachu, który się zawalił podczas jednego z wybuchów wulkanu. Nasz przewodnik opowiada historie związane z tym miejscem, pracą dla sułtana, możliwościami renowacji, całkiem ciekawie i nadając zwiedzaniu sens.
Potem idziemy podziemnym przejściem do lepszej części z basenami sułtana-kiedyś sułtan miał własny harem i potrzebował wielu basenów, ale te czasy już minęły. Kolor wody zachwyca.
Na koniec zostajemy zaprowadzeni do kuzyna przewodnika, który sprzedaje m.in. batiki i wyroby jedwabne. Nie jesteśmy jednak przekonani co do oryginalności i nic nie kupujemy, licząc, że później trafi się nam lepsza okazja. Nie mamy też za złe, że nas tu przyprowadził, bo rozumiemy jego sytuację. Kręcimy się trochę po uliczkach, wchodzimy do pracowni, gdzie wykonuje się kukiełki do teatru cieni. Niesamowicie precyzyjna robota, ślicznie wykonane. Można kupić za wcale przystępną cenę jak na tak ciekawą pamiątkę, ale boimy się, że nie przeżyją 3 tyg. w plecakach, bo wyglądają na bardzo delikatne.
Na koniec dajemy przewodnikowi napiwek jako zapłatę-nie wyznaczył żadnej konkretnej ceny, więc jak kto uważa. Lunch w pobliskiej knajpce z ładnym widokiem(omlety, naleśniki?), tu ceny nadal niskie i tak już zostało, i wracamy w stronę centrum. W pewnym momencie nie jesteśmy pewni drogi, zatrzymujemy się i patrzymy na mapę. Podchodzi do nas miejscowy, mówi, że pracuje w informacji turystycznej i właśnie idzie po dziecko do przedszkola, ale chętnie nam pomoże. Chwilę opowiada na co uważać, co warto zobaczyć, gdzie można zobaczyć teatr cieni i że zna dobre miejsce na kupno batików. Tu się zapala lampka kontrolna, ale twierdzi, że jest to państwowa galeria, dla której malują studenci i profesorowie i tu kupują inne galerie. Dodatkowo załatwi nam ryksze po miejscowej cenie. Nie mamy dużo do stracenia, więc bardzo mu dziękujemy za wskazówki, czekamy aż zgarnie 2 ryksze dla miejscowych (poznaje się je po tym, że to ty do nich podchodzisz, a nie oni cię namawiają, żebyś jechał) i po 15 min. jesteśmy na miejscu. Galeria wygląda na prawdziwą, jest pełna batików, leżą oparte jeden o drugi na podłodze, w pokoju obok studentki tworzą nowe, można popatrzeć. Nie pamiętam nazwy miejsca, ale w informacji na pewno podpowiedzą, jak tu trafić. Dużo ciekawych propozycji, dłuuuugo się zastanawiamy i nie możemy wybrać, które najładniejsze. A czas mija. W końcu bierzemy aż cztery, z abstrakcyjnymi wzorami, trochę się udaje utargować, ale o zbiciu o 50% jak w niektórych miejscach można zapomnieć, bo każdy batik ma cenę ustaloną tu z góry i napisaną na nim. Zastanawiamy się, jak to przewieziemy, ale obsługa po prostu składa je w kostkę tak, że nie zajmują nic miejsca.
Przez to zastanawianie się nadeszła godzina 17(chyba), o której to zamykają targ (BERINGHARJO) przy głównej ulicy, który chcieliśmy zobaczyć. Szybkim krokiem się tam udajemy, ale udaje nam się tylko zobaczyć stragan z przyprawami. Ani jednej nie znamy z wyglądu, a jest ich ze 20. Znajomi chcą kupić przyprawę do kurczaka, ale cena im nie odpowiada. Odchodzimy. Przybiega sprzedawca. Targują się dalej. Nic z tego, wychodzimy z hali. Znowu przybiega, a trzeba wspomnieć, że jego stragan był kawał drogi od wejścia. Targują się dalej, w końcu się zgadzają, częściowo chyba z litości, ale wszyscy są zadowoleni i o to chodzi. Szkoda że przyszliśmy tak późno, bo targi zawsze są ciekawe, a szczególnie w takim mieście. Idziemy zjeść obiad, kolejny wybór z LP, też tanio i dobrze (sok arbuzowy!). Po drodze chcieliśmy kupić duriana, ale za dużo noszenia. Na deser tego dnia - teatr cieni. Przestawienie w państwowym muzeum, pod koniec głównej ulicy, idąc w kierunku pałacu; płatne. Na sali kilku(nasto?)osobowa orkiestra, biała plansza i pan z kukiełkami. Z opisu po ang. wynika, że spektakl trwa 2h, ale jest niestety po indonezyjsku. Wojna, historia miłosna i takie tam. Siadamy po stronie orkiestry, zaczyna się. Nastrojowa muzyka, pan wywija kukiełkami, mając tylko 2 ręce, trzyma 3 albo i 4. W pewnym momencie moja dziewczyna trafnie zauważa, że tu wcale nie ma żadnych cieni! Siedzimy po złej stronie... Podobnie jak reszta widzów. Przenosimy się, tu orkiestry już nie widać, a efekty na planszy stają się dużo lepsze.
Niestety, chodzenie w upale od samego rana dało o sobie znać (jest po 21...) i ciągła walka na scenie wraz z tymi samymi dźwiękami: <pusz, pusz> nie utrzymuje zamykających się powiek. Po 40 minutach nie mamy więcej zacięcia i wracamy do hotelu, tym razem od razu biorąc taxi. Od jutra opuszczamy miasto z ustalonym wcześniej przewodnikiem, by wrócić tu jeszcze przed wylotem na jeden wieczór. Przeżycia zdecydowanie na plus, warto tu się wybrać dla samego miasta, a dalej było tylko lepiej.
PS to moja pierwsza relacja w życiu, chciałem, żeby była szczegółowa, ale chyba trochę przesadzam. Podpowiedzcie, na co zwrócić szczególną uwagę albo co zmienić, żeby nie zanudzić. Dalszy ciąg, jak znajdę kolejną odrobinę czasu. Pytania oczywiście bardzo mile widziane.Część II Centralna Jawa Z przewodnikiem spotkaliśmy się wcześnie rano, przed zachodem słońca. Całkiem dokładny program mieliśmy ustalony mailowo, ale ewentualne zmiany wchodziły w grę. W cenie nie było cen biletów, jedzenia i jednego z noclegów. Przewodnik okazał się mieszkańcem Yogyakarty, na co dzień handluje meblami z zagranicą, sam dużo nam opowiadał i chętnie odpowiadał na wszystkie nasze pytania. Załatwiał wszystko, o co prosiliśmy i właściwie przez te 3 dni stał się naszym przyjacielem. Ale po kolei. Ten dzień zaczęliśmy od najbardziej znanej na Jawie, gigantycznej buddyjskiej świątyni z IX w. - Borobudur, znajdującej się na liście UNESCO. Przedsmakiem była mała świątynia położona nieopodal, usytuowana pod ogromnym drzewem, wyglądająca magicznie w promieniach wschodzącego słońca i w kompletnej ciszy.
Dalej było trochę głośniej... Mimo że była 7 rano, parking zastawiony był autokarami i tłumy powoli napływały do środka. Bilety dla turystów droższe niż dla miejscowych - 15$, co było najdroższym wejściem w czasie podróży. Dostaliśmy świątynnego przewodnika władającego angielskim i ruszyliśmy. Po drodze wskazywał nam różne dziwne rośliny rosnące w parku otaczającym światynię: jedna, której zielone liście po roztarciu wydzielały czerwony barwnik, inna, trochę jak paprotka, której listki się składały-wszystkie naraz od dotknięcia albo jeden po drugim od ognia.
Ogrom samej świątyni robi niesamowite wrażenie. 7 poziomów odpowiadających poziomom świadomości, każdy udekorowany wkoło historiami. Na szczycie 73 stupy. Tak zwane must see. Jedyny minus to liczba zwiedzających, a w szczególności dzieciaków, które bardziej interesowały sie nami niż świątynią. Na ostatnim poziomie trzeba się było przeciskać i szybko stamtąd uciekać.
Pojechaliśmy dalej, przystając przy jeszcze jednej małej świątyni-ponownie cisza i spokój. Kolejnym punktem był płaskowyż Djeng. Jazda trwała ok. 3h, a my podziwialiśmy pola ryżowe i roślinność wokół drogi (wszędobylskie banany i palmy). Nasz przewodnik zaproponował, żeby zatrzymać się na jedzenie-wybrał chińską knajpę, w której od dawna nie był. Zjedliśmy, z pewnymi wątpliwościami co do jakości, ale to była chyba ta chwila, w której się przełamaliśmy, pewnie też dlatego, że dalej zazwyczaj nie było po prostu wyboru. A że tanio i smacznie... Po lunchu zaczęło się robić coraz bardziej pagórkowato, pojawiały się tarasy, nie tylko ryżowe. Dopadła nas też jedyna w czasie wyjazdu ulewa, chociaż dla miejscowych to tylko zwykły deszcz.
Już na obszarze płaskowyżu zatrzymaliśmy się przy kompleksie małych świątyń(najstarsze na Jawie), a parująca woda i brak żywej duszy nadały po raz kolejny miejscu niezwykły urok.
Dalej było jeszcze ciekawiej - obszar wulkaniczny. Zapach siarki, bąbelki wydobywające się z różnych dziur i tworzące kałuże, a w końcu ogromny bulgoczący krater przekonały nas, że coś się czai pod ziemią. Szczególnie, że tydzień wcześniej było tam nieduże trzęsienie ziemi. Niektórzy ubrani byli w twarzowe stroje.
Na koniec dnia zostało nam jezioro - o nietypowo zielono-niebieskim odcieniu, spowodowanym obecnością minerałów.
Ten dzień dostarczył nam wiele całkowicie nowych wrażeń. Nocowaliśmy w Djeng (wiocha w górach), wybraliśmy lepszy z dwóch oferowanych nam noclegów, chociaż i tak w łazience zamiast prysznica był krótki wąż ogrodowy przy podłodze.
Kolacja w postaci ryżu z czymś z jedynej z dwóch przydrożnych budek (tak, tu już nie było wyboru) i prawie spać, bo pobudka w środku nocy. Prawie, bo chcieliśmy się trochę lepiej poznać z przewodnikiem i jego kolegą (kolesiem, z którym umawialiśmy przewodnika, ale on osobiście był zajęty jeżdżąc z grupą Malezyjczyków). Pomocą była jedna z Soplic (ta wiśniowa) z Okęcia, zakupiona w celach jedzeniobójczych. Jego kolega po spróbowaniu bardzo się skrzywił, za to nasz przewodnik wypił ze smakiem, po czym poprosił o następnego shota. Gadaliśmy m.in. o pogodzie-niby oklepany temat, a jednak pytanie po naszym opowiadaniu o codziennym sprawdzaniu pogody: "A skąd wiecie, jaka jest rano temperatura na dworze?" może bardzo zaskoczyć. Oczywiście wiedzieli, co to są termometry, ale oni nie muszą ich używać... Także zdjęcia śniegu na tablecie wywołały dużo zachwytu. Nasz przewodnik stawał się jednak z każdym dnem szklanki coraz weselszy, a że zaraz miał prowadzić, trzeba było niestety zakończyć wieczór. Wstaliśmy dokładnie o 3, żeby zdążyć dojechać i wejść na górę Sikunir, by podziwiać wschód słońca na tle wulkanu. Dostaliśmy kolejnego przewodnika na wejście, dostaliśmy latarki (zaspani nie wzięliśmy z 'hotelu' czołówek), szło się łatwo (ok. 40 minut), gorzej z zejściem, bo było dosyć ślisko. Mieliśmy buty trekingowe, ale bez sensu było je targać przez 3 tygodnie, bo w sandałkach też spokojnie dałoby radę, a i innych okazji było może ze dwie. Widok rzeczywiście świetny, siedzieliśmy na szczycie pewnie z godzinę, robiąc całe mnóstwo zdjęć.
Wróciliśmy do hotelu po rzeczy i zaczęliśmy wracać w stronę Yogyakarty.
Po drodze pojawił się temat plantacji herbaty. Podobno jedna była gdzieś w pobliżu, a jak jest okazji, to trzeba skorzystać. Przewodnik trochę popytał, kawałek zawróciliśmy i trafiliśmy. Niestety, była niedziela i zwiedzania w programie nie było. Ale że przewodnik gramotny, to załatwił człowieka, który chętnie (płatne jak za normalne wejście w tygodniu, z tym że minimalna grupa 10 osób, a nas 5..., trudno) nas oprowadził najpierw po samej plantacji, a potem po fabryce, gdzie opowiedział o całym procesie i jakości herbaty. Z tej plantacji herbata trafia np. do Europy do Liptona, gdzie dosypują inne składniki. Wadą, ale i zaletą niedzieli był brak zbieraczek herbaty na polu. Zaletą, bo na koniec zwiedzania dostaliśmy prawdziwe stroje i kosze i mogliśmy sami wyruszyć w pole. W czasie obecności prawdziwych pracowniczek, nawet jeśli by było to możliwe, to byśmy źle się z tym czuli. Miesięcznie dostają 200$, pracując 5h dziennie. Jak na Indonezję, podobno nieźle. Dodatkowo, w fabrycznym sklepie kupiliśmy kilka (ech, te plecaki) paczek stuprocentowej herbaty za grosze.
Zbliżając się do Jogjy, odbiliśmy w kierunku wulkanu Merapi. Tam lokalna ludność organizuje przejazdy jeepami po okolicy, by zobaczyć siłę wulkanu. Wielkie kaniony, przez które płynęła lawa, gruzy i zgliszcza budynków... daje trochę do myślenia. Szczególnie jak kierowca wskazał 3 kamienie i przyznał, że była to jego wioska. Aktualnie ziemia z tych terenów jest wydobywana na skalę przemysłową i eksportowana - tak jest dobra. Dla mnie zaskakująca różnica jest między Etną na Sycylii, gdzie krajobraz jest raczej księżycowy, surowy, a tym miejscem, gdzie po 3 latach od wybuchu większość terenu jest zarośnięta już lasem. Jednak klimat robi swoje.
Noc spędziliśmy w dosyć ciekawym hotelu, bardzo artystycznym:
Ostatniego dnia od rana w planie była jaskinia Goa Pindul, gdzie ogląda się stalaktyty i stalagmity płynąc na dmuchanych oponach. Po raz kolejny, czegoś takiego nie widzieliśmy: nawisy z góry, z dołu, ogromne. Tu też się przekonaliśmy po raz pierwszy o przesądach związanych z naturą: faceci mają dotknąć tego kamienia, a kobiety tamtego, to będzie szczęście. Takie zwyczaje są oczywiście obecne we wszystkich kulturach, więc zaakceptowaliśmy i wykonaliśmy. Na koniec wyskoczyliśmy z kół i trochę popływaliśmy.
Po powrocie do "bazy" była możliwość popłynięcia jeszcze na rafting. Mając trochę już dość świątyń, skorzystaliśmy, szczególnie że kosztowało to ok. 10zł (jaskinia też tyle albo mniej), w porównaniu do raftingu na Bali, który kosztuje nawet i 70$. Mniej wydając na sam rafting, rzuciliśmy się jeszcze na fotografa, żeby mieć pamiątkę. Rzeka niestety była spokojna, i raftingu jako takiego za dużo nie było, ale płynięcie na oponie, a potem już bez, po indonezyjskiej rzece pośród dżungli i wodospadów jest niezapomnianym przeżyciem.
Najlepszy jednak widok stanowiła scena z naszym fotografem. Dla ścisłości, poruszał się on na małej oponce, a zdjęcia robił wielką lustrzanką bez żadnej ochrony. Jako że nam się nie spieszyło, był duży kawałek przed nami i w pewnym momencie naszym oczom ukazał się taki widok: siedzi w tej małej oponce na środku rzeki, na głowie czapka (jak nasza zimowa!), w lewej ręce wysoko lustrzanka, a w prawej papieros. I tak sobie siedzi i pali... Pobyt na rzece trochę nam się przedłużył, a ostatni punkt zwiedzania Jawy okazał się być otwarty do 16. Była nim kolejna słynna świątynia, hinduistyczna, Prambanan. Dojechaliśmy do niej po 17 i mimo wielu ofert dla strażników nie udało się nam wejść. Jedynie co, przewodnik ugadał strażnika jakiejś działki przylegającej do płotu świątyni i już w świetle reflektorów udało się nam ją zobaczyć trochę bliżej. Jest przynajmniej po co wracać.
Na pożegnanie z naszym świetnym przewodnikiem, zostawiliśmy mu orzechową flaszkę. Ostatnio w odpowiedzi na przesłane przez nas zdjęcia, maila zakończył:"Cheers with 'Soplica' here", więc chyba smakuje. Na koniec jeszcze przykład gościnności Indonezyjczyków: w recepcji hotelu było 3 młodych kolesi. Kolega chciał obejrzeć tel. komórkowe (tańsze niż w u nas) i zapytał o adres jakiegoś sklepu, żeby pojechać taksą. Na to oni zaproponowali, że wezmą 2 skutery i ich sami zawiozą. Wrócili po 2h, jak się okazało jeździli jeszcze w poszukiwaniu duriana, żebyśmy mogli spróbować przed odlotem. I znaleźli. Dostali oczywiście napiwek, ale trzeba było się długo naprosić, żeby go przyjęli. Nocleg był blisko lotniska, bo lot na Bali o 6.Cd.
Zebrałem trochę sił i piszę dalej. Wylot na Bali bez problemu, podejście dla turystów do ograniczeń bagażu podręcznego trochę inne:
Podczas lotu dopiero widać, że Jawa to kraina wulkanów:
Po przylocie na Bali, chcieliśmy od razu popłynąć na Lembongan, a Bali zostawić na koniec. Skorzystaliśmy z Perama Tour (którzy mimo kłopotów, o których później, okazali się bardzo w porządku) i mejlowo utargowaliśmy sensowną cenę za pakiet Bali-Lembongan-Gilis. Co prawda wydaje nam się, że łódka z Bali ruszyła trochę wcześniej, a może tyle czasu spędziliśmy w taxi z lotniska, bo korki przez jakieś roboty były ogromne -zdążyliśmy w ostatniej chwili. Morze było spokojne, ale i tak wpadaliśmy między wielkie fale (część osób na łódce poległa):
Po dopłynięciu, wszyscy nagle zniknęli (mając zabookowane pokoje), a my zostaliśmy sami. Część więc poszła szukać noclegu przy głównej plaży. Za 25$ za pokój (nie pamiętam, czy ze śniadaniem) mieliśmy widok z balkonu na morze (bo mieszkaliśmy na górze, druga dwójka na parterze) i takie warunki:
Ale że do morza było 20 sekund, brak widoku też nie byłby problemem. Od właścicieli wypożyczyliśmy skutery na 3 dni za jakieś drobne, bo chcieliśmy pojeździć po nie tak znowu małej wyspie (ale przejść też się ją spokojnie da). Od razu ruszyliśmy, żeby umówić się na snorkelling. Wyczytaliśmy, że najlepiej udać się na tę drogę ( https://www.google.com/maps/place/8%C2%B039'54.2%22S+115%C2%B027'42.7%22E/@-8.6650533,115.461851,15z/data=!3m1!4b1!4m2!3m1!1s0x0:0x0 ) i pytać w każdym miejscu po kolei, aż cena nas zadowoli. Wybraliśmy Kapitana Januru na samym końcu, który jak usłyszał, ile wycisnęliśmy z innych (taktycznie jeszcze kwotę trochę obniżyliśmy), to tylko złapał się za głowę, ale jeszcze i tak troszkę zszedł z ceny. Mieliśmy obskoczyć 5 miejsc w 2 dni. Jako bonus był las namorzynowy, bo Kapitan cumował z tyłu domu, a mieszkał właśnie przy lesie:
Snorkelling, co tu mówić, w porównaniu do Europy to inny, niesamowity świat. Chociaż z tego co czytałem, to ogólnie jest to światowa czołówka i rzeczywiście, jak się ogląda programy w telewizji, to wiele ryb i żyjątek się powtarza. Kilka zdjęć wybranych z setek - które i tak wrażeń zupełnie nie oddają:
Jeszcze jednym atutem Kapitana, podobnie jak i innych okolicznych Kapitanów, był mały bar, który posiadał. Przy czym ten był naprawdę mały, bo gotowała głównie jego żona. Tam też się stołowaliśmy po nurkowaniu, popijając jedzenie kokosem prosto z drzewa albo innymi świeżymi sokami, siedząc oczywiście nad samą plażą. Chociaż najlepsze, co nam się trafiło, to stek ze świeżego tuńczyka, po którego Kapitan popłynął o 5 rano ze swoim wujkiem. Niestety, przypłacili to podartymi sieciami po ataku głodnych delfinów. Ale tego tuńczyka będziemy długo pamiętali.
Co robić oprócz nurkowania? Znajdzie się kilka rzeczy. Podziwiać plaże:
trafiać na opuszczone apartamenty nad samym morzem:
siobhan napisał:To już koniec na dzisiaj? Szkoda. Czekam na więcej.Człowiek nawet sobie nie wyobraża, ile zajmuje czasu napisanie czegoś takiego, dopóki sam nie zacznie pisać
:D Ale jest dalsza część w pierwszym poście. siobhan napisał: Ile kosztował bilet?1700 z warszawy
Jako że trochę osób może chcieć odwiedzić Indonezję z ostatniej 'promocji' Emirates z Pragi i dzięki pojawieniu się możliwości edycji postów w tym dziale, poprawiłem rozmiar zdjęć, tak że teraz da się coś przeczytać.Jak znajdę czas i wenę, to dopiszę dalszy ciąg: Lembongan, Gili, Lombok, małe (czyli jeszcze mniejsze niż normalne) Gili, Bali.
Bardzo fajnie się czytało relację, ale brakuje dla mnie najważniejszego: Bali, Gili i Lembongan - na które w połowie września się wybieramy. Dorzucisz coś? Nas interesują rafy (gdzie są niezniszczone jeszcze - zwłaszcza czy na Gili tak jak piszą inni już nie ma co oglądać w kwestii raf) do fotografii (zabieram m43 z obudową podwodną).I mam pytanie odnośnie worka na plecak (przy przelotach), co to za patent i gdzie to można nabyć (też szukamy jakiegoś plecaka 70-90L). Podziękował za relację i ew. dalsze wpisy
:).
Spróbuję w tym albo następnym tyg. coś napisać. Jak rafy to albo Lembongan, albo ludzie chwalą też bardzo okolice Komodo. Więc pod względem widoków podwodnych: Komodo>Lembongan>Gili (tu główna atrakcja to żółwie i rozmiar wysepek, rafy gorsze).Plecaki latały bez ochrony. Możesz zacytować o który fragment Ci chodzi?
mmateoo napisał:Spróbuję w tym albo następnym tyg. coś napisać. Jak rafy to albo Lembongan, albo ludzie chwalą też bardzo okolice Komodo. Więc pod względem widoków podwodnych: Komodo>Lembongan>Gili (tu główna atrakcja to żółwie i rozmiar wysepek, rafy gorsze).Właśnie przekonuję partnerkę na lot na Flores (obok komodo), jest tam kilka wysepek z ciekawą rafą ale ryzyko malarii i dengi większe niż na zachodnich wyspach.mmateoo napisał:Plecaki latały bez ochrony. Możesz zacytować o który fragment Ci chodzi?Ten fragment:mmateoo napisał:odbieramy plecaki - wszystkie przeżyły, folia, w którą były zawinięte, nawet nie rozdartaWór transportowy znalazłem w wisporcie, na allegro też są torby. Planujemy jeden plecak ok 90L zabrać (wypełniony rzeczami w 2/3 i 1/3 zostawić na przewozy po wyspach dla sprzętu fotograficznego, który przy przelotach chcę mieć przy sobie w osobistym) i ew. drugi mniejszy. Czy Wy też mieliście tylko plecaki czy ktoś się odważył z walizkami?
:).Podziękował za pomoc!
:).
W folię (a właściwie stretch) zawinęliśmy plecaki tylko w jedną stronę - z Polski. Potem ewentualnie w resztki na kolejny lot. A potem folię wywaliliśmy, bo trzeba było częściej dźwigać plecaki.Wszyscy mieliśmy plecaki, a widok ludzi na małych wysepkach biegających po plaży z walizkami był raczej przedni. Chodniki też pozostawiają wiele do życzenia, więc łatwiej nosić niż ciągnąć na kółkach.
My lecąc do Azji robiliśmy szczepienie ok.3-4tyg. przed wyjazdem.Najbezpieczniej iść ok.5-6tyg przed.WZW A - robi się 2dawki, jedna przed wyjazdem, druga na 6-12mcy od IWZW B - robi się 3dawki, I-przed wyjazdem,II-w ciągu 4-6tyg od I i III w okresie 5mcy od I.dur brzuszny - jedna dawka, starcza na 3latatężec+błonica - 3dawki, I-ok.miesiąc przed wyjazdem, II-po miesiącu, czyli przed samym wyjazdem i III-po roku -- 15 Lis 2014 01:46 -- PS. czekam z niecierpliwością na relacje z Bali
:)
sloniklbn napisał:@mmateoo - Jak dostaliście się z wybrzeża przy Gili na Lomboku na południe do Kuty , prywatny transport?Podciągam temat.Jak najlepiej dostać się z wybrzeża przy Gili na Lomboku na południe do Kuty?Pozdrawiam
:)
GPaul napisał:sloniklbn napisał:@mmateoo - Jak dostaliście się z wybrzeża przy Gili na Lomboku na południe do Kuty , prywatny transport?Podciągam temat.Jak najlepiej dostać się z wybrzeża przy Gili na Lomboku na południe do Kuty?Pozdrawiam
:)My przepłynęliśmy łódką na Lombok (publiczną) i tam mieliśmy dogadany transport prywatny, autem.
Wszystko zaczęło się od promocji Emirates. Do tej pory zwiedzaliśmy głównie Europę, a najbardziej "egzotyczne" miejsca, jakie widzieliśmy, to Ukraina... Od pewnego też czasu mieliśmy chęć wybrać się gdzieś naprawdę dalej. Z promocyjnych miejsc po szybkim wyszukiwaniu większość odpadła ze względu na ceny na miejscu. Nie chodziło nam też o typowy wypoczynek na plaży (np. na Malediwach). W ten sposób po eliminacji została najdroższa pod względem lotu Dżakarta. Kilka telefonów, dzień (właściwie noc) zastanawiania się i postanowione - lecimy w 4 os., a dokładniej w czwórkę studentów. O Indonezji wtedy wiedzieliśmy niedużo, ale wystarczająco, żeby być pewnym, że będziemy się dobrze bawić przez 3 tygodnie.
Przygotowania
Jako że to pierwszy wyjazd do Azji i że 3 tygodnie na tak olbrzymi obszar to mało czasu, chcieliśmy się dobrze przygotować. Los jednak chciał, że kilka dni po kupieniu biletów pojawiła się promocja Air Asia na nasz termin pobytu. A my nadal nic nie wiedzieliśmy. Przez 2 dni dużo czytaliśmy i na szybko staraliśmy się ułożyć wstępny plan, który w czasie wyjazdu okazał się być wręcz idealny. Kupiliśmy dodatkowo 3 loty wewnętrzne (każdy ok. 100zl): Dżakarta-Yogyakarta, Yogyakarta-Bali, Bali-Dżakarta. Przez kolejne miesiące czytaliśmy różne przewodniki, w większości w zasadzie to samo, najbardziej obszerny chyba jednak LP. Dodatkowo oczywiście relacje różnych osób. Tak się narodził ostateczny plan: Dżakarta(popołudnie+wieczór)-Yogyakarta+okolice(5 dni)-Bali(przesiadka w łódkę)-Lembongan(3 dni)-Gili Meno(3 dni)-Lombok(3 dni)-(Gili Nanggu)(dzień)-Lombok-Bali(zwiedzanie, 3 dni)-Dżakarta(dzień). Chyba mniej więcej się sumuje. Szczegółów dotyczących poszczególnych miejsc nie znaliśmy, gdyż postanowiliśmy się zdać na przewodników w Yogyakarcie, na Bali i Lomboku. Inne wyspy na tyle małe, że nic nie trzeba planować. Prowadzić samochodu samemu nie chcieliśmy, bo byłoby to męczące dla kierowcy i nie wiedzielibyśmy, gdzie jechać (znaków mało), a i wiadomo, że miejscowi znają wszystko najlepiej i zawsze doradzą. Znaleźliśmy ich jeszcze przed wyjazdem, na tripadvisorze, koszt dzienny ze wszystkim ok. 50$, na 4 os. nie tak źle. Nie chcieliśmy też korzystać z komunikacji publicznej, bo szkoda nam trochę było czasu - chociaż np. trasa pociągiem Dżakarta-Yogyakarta jest polecana widokowo, ale zajmuje cały dzień.
Polecieliśmy z plecakami, kupiliśmy jakieś drobnostki, które mogły się przydać, z rzeczy wartych wspomnienia do wzięcia: cienkie jedwabne śpiwory - zajmują mało miejsca i nic nie ważą, a pościel na miejscu nie zawsze zachęcająca; koszulka do pływania, żeby nie stracić pleców podczas pływania z rurką; woreczki strunowe-wygoda pakowania i wodoodporność. Zabraliśmy własne płetwy i maski, ale jak ktoś planuje pływać okazyjnie, to można zawsze pożyczyć na miejscu (3$/dzień). Do tego leki, żeby nie zwiedzać aptek.
Największy problem przed wyjazdem to szczepienia. Nie ma obowiązkowych, ale jest kilka zalecanych - WZW A i B, dur brzuszny, polio, błonica, tężec, krztusiec. Droga zabawa. Część z nas wzięła ze sobą Malarone na pobyt na Lomboku, żeby mieć spokój. Druga część na miejscu poszła do apteki i dostała chininę w tabletkach, ale mieli jej za mało... Na razie wszyscy zdrowi, komarów było na szczęście niedużo. Odstraszacze kupowaliśmy na miejscu - Autan w kremie, działał.
Lot
Czas do wyjazdu zleciał bardzo szybko, oczywiście nie doczytaliśmy wszystkiego, czego chcieliśmy, z braku czasu, no ale nic - lecimy ! Samolot do Dubaju, jak już pisali, nie zachwyca. Małe ekrany średniej jakości, trzeba się wpasować w jeden z programów. Najgorsze jednak są oparcia, z których coś wystaje i wbija się w plecy. Niby można to ustawiać, ale nie da się schować całkowicie. Mokre ręczniki, napoje i jedzenie zdecydowanie na plus - nie mamy dużego doświadczenia z normalnymi liniami, ale było na pewno lepiej niż w locie czy lh. Jedzenie niesamolotowe, dużo napojów do wyboru, alkohol chętnie podawany. Czasem tylko trudno przywołać obsługę.
Lotnisko w Dubaju, jak to Dubaj, z przepychem. Samobieżny pociąg między terminalami. 4 godziny jakoś zleciały, chociaż siedzenia z podłokietnikami nie pomagały, a miejsc leżących jest ograniczona ilość i ciężko upolować. Okazji cenowych specjalnie w sklepach nie było.
Drugi lot, Boeing 777-300, jakby wyszedł z fabryki. Był to najlepszy samolot, jaki nam się trafił. Już po ekranach w biznesie można było zakładać, że będzie przyjemnie. System rozrywki dużo lepszy, siedzenia wygodne. Miejsca wybieraliśmy w Internecie z dużym wyprzedzeniem, z uwzględnieniem kierunku startu, więc mieliśmy niezły widok na centrum (chociaż w drugą stronę było jaśniej i widok był jeszcze lepszy). Chłopak obsługujący naszą część trochę nie dawał rady z obsługą. Dodatkowo nie wiedział, że do rumu z colą daje się limonkę albo cytrynę (był raczej z kraju niepijącego). Poproszony o nią, powiedział, że załatwi, ale nigdy jej nie ujrzeliśmy. Nie słyszał też o napojach energetycznych, ale tych na pokładzie i tak nie mieli. Prawie 8h jakoś zleciało, dużo przespaliśmy i po południu czasu miejscowego wylądowaliśmy w Dżakarcie.
Pierwsze wrażenia - Dżakarta
Wysiadamy. Ekhm, czy to sauna? Tak będzie 3 tygodnie? Serio? Na pewno nie...
Pogoda w Indonezji jest bardzo prosta. Stale 30 stopni, czasem trochę więcej, w nocy ze 26. 2 pory roku - deszczowa: październik-marzec i sucha. My trafiliśmy więc na sam początek sezonu. Wilgotność duuża. Bardzo duża. Szczególnie w takim mieście jak Dżakarta, gdzie do tego wszystkiego dochodzą spaliny i nagrzane budynki. Chwilę czekamy w kolejce, żeby zapłacić za wizę (miesięczna, 25$), z kwitem idziemy do następnego okienka po pieczątkę: pytanie po co przyjechaliśmy - turyści. Witajcie. Mamy wizy, bierzemy kasę z bankomatu (karta kolegi bez żadnych prowizji, wymiana po średnich kursach, tej oferty już niestety nie ma, a świetna), odbieramy plecaki - wszystkie przeżyły, folia, w którą były zawinięte, nawet nie rozdarta. Zarezerwowaliśmy w miarę tani nocleg w mieście, ciężko było coś znaleźć na booking w przystępnej cenie. To jedna z 4 nocy, które mieliśmy z góry ogarnięte na cały wyjazd, pozostałe 3 w Yogyakarcie. Wybraliśmy taksówkę Blue Bird, koleś, które je przydzielał, powiedział kierowcy adres - spoko, musi wiedzieć, gdzie jechać. Ruch w Dżakarcie jest kosmiczny, szczególnie na pierwszy rzut oka. Korki wszędzie, skutery przepychają się, jak mogą. Światła na skrzyżowaniach obowiązują rzadko. Policjanci zresztą też. Po godzinie (30 km, wszystko płatną drogą szybkiego ruchu) jesteśmy w okolicy. Kierowca pyta o adres. My trochę zdziwieni, pokazujemy mu wydruk rezerwacji. On coś po indonezyjsku, zrozumieliśmy tyle, że chyba nie widzi. Super taksówkarz, który jest ślepy... Próbujemy czytać, ale nie bardzo wychodzi. On podpowiada, machamy głową, że o to chodzi. Jedziemy dalej. Po pół godzinie zauważamy, że już tu byliśmy. Kierowca też nie ma pojęcia, gdzie jechać, a my gdzie jesteśmy. W końcu włączam gps w telefonie i kieruję nas w odpowiednią stronę... Tam kierowca się dopytuje i już po 2h od wyjazdu z lotniska jesteśmy. Niezły początek, ale sami chcieliśmy. Pokój przystępny, coś tam mówią nawet po angielsku. Jest późno, a obok nas wielkie centrum handlowe, więc idziemy coś zjeść. Po drodze okazuje się, że piesi są pomijani w mieście - nie ma chodników, trzeba iść bokiem dwupasmowej drogi, koło śmierdzącej rzeki i tony śmieci. Jako kontrast do tego galeria z gigantycznymi telebimami, hotelami i europejskimi sklepami.
Wchodzimy na chwilę zerknąć i wychodzimy z drugiej strony do 'parku' z knajpkami. Ceny jak na zachodzie, ale jesteśmy zbyt wykończeni, żeby szukać czegoś innego. Jemy coś mało miejscowego (bo miejscowego tam nic nie było), pijemy piwo (m.in. Bintang, wtedy jeszcze nie wiemy, że będzie nam towarzyszyło jako jedyne przez kolejne 3 tygodnie) i spać, bo o 14 mamy lot. A widząc, jak się tu jeździ i nie znając zwyczajów na lotnisku, wolimy wyjechać z zapasem... Jetlag w tę stronę jakoś nie przeszkodził, więc rano obudziliśmy się zupełnie normalnie, mimo 6h różnicy.
Yogyakarta
Wyspaliśmy się w miarę nieźle, recepcjonista zamówił nam taksówkę. Przyjechała pół godziny za wcześnie, ale kierowca powiedział, żeby się nie przejmować i poszedł spać w samochodzie. My się szybko dopakowaliśmy i wyjechaliśmy nawet chwilę wcześniej niż planowaliśmy. Kierowca na szczęście wiedział, gdzie jest lotnisko, korków nie było i po 45 minutach byliśmy na terminalu tanich linii, w tym Air Asia. Odprawiliśmy się jeszcze w Polsce, więc wszystko poszło sprawnie, z praktycznych informacji - przy każdym wylocie jest do zapłacenia podatek - loty krajowe taniej: 4$, międzynarodowe drożej: 15$. Tu się płaciło przy oddawaniu bagaży, na innych lotniskach były specjalne budki po drodze do kontroli bezpieczeństwa. Przy kontroli raczej nie zwracali na nic uwagi... Lot Air Asia standardowy, przywitanie przy wejściu na pokład, dalej przespałem.
Yogyakarta (Yogya, Jogja) jest zwana stolicą kulturalną Jawy. Stanowi część w pewnym sensie autonomicznego regionu otaczającego miasto zarządzanego przez sułtana. Znana przede wszystkim z tańca, batików, teatru cieni i posiadłości sułtana. Leży u podnóża wulkanu Merapi.
Taksówka do noclegu, ruch też duży, więc chwilę zeszło, pytamy w recepcji o drogę do centrum i idziemy się wczuć w klimat. Z mapy na booking wynikało, że hotel jest w samym centrum. Booking bierze jednak lokalizację z map google, a tam hotel był wprowadzony w złym miejscu. To jednak odkryliśmy dopiero, kiedy po 25 minutach nadal nigdzie nie doszliśmy. W hotelu potem twierdzili, że to zgłaszali, ale kto ich tam wie. Zniżki z tego względu nie udało się dostać. Po drodze minęliśmy grupę dzieci puszczającą latawce na moście na rzeką-popularne zajęcie w tych rejonach.
Przez samo centrum ciągnie się 2km ulica (Malioboro) prowadząca od stacji kolejowej do pałacu. Z obu stron obsadzona jest straganami ze wszelkimi różnościami za grosze. Na ulicach głównie Indonezyjczycy, białych mało.
Trochę się poszwędaliśmy, nabyliśmy pierwsze suweniry i zjedliśmy coś w knajpie polecanej w LP - nadal nie byliśmy przekonani co do miejscowych specjałów. Po raz pierwszy też podczas obiadu wypiliśmy sok ze świeżych owoców - duża szklanka za 3zł. Od tej pory była to podstawa każdego posiłku - takiego pełnego smaku w Europie nie znajdziecie. Szczególnie, kiedy wybierzecie papaję (trochę mdła) albo coś podobnie egzotycznego. Pyszne zawsze były soki limonkowe, dobre na upał. Ceny w jadłodajni bardzo przystępne, na takie liczyliśmy. Tak jakoś czas minął i należało wracać. Chcieliśmy z początku wziąć 2 ryksze, ale ceny były nie do zaakceptowania i jak się okazało - nie do zbicia. W końcu wzięliśmy taksę za jakieś 2$...
Następnego dnia zaczęliśmy "prawdziwe" zwiedzanie, głównie dzielnicy sułtana. Na początek pałac, czyli kraton. W cenie biletu był przewodnik-w naszym wypadku babcia 75+, po 3 wypadkach na skuterze, ale mówiąca po angielsku !!. Przemiła staruszka, wciąż nawiązująca do spraw małżeńskich, czasem prosząca o pomoc w wejściu na schody. Jedyny problem to indonezyjski akcent-część z nas dogada się nawet ze szkotami, ale z nią, mimo dzielenia się tym, co każdy zrozumiał, czasem nie dawaliśmy rady.
W pałacu głównie niska, kolorowa zabudowa. Tu po raz pierwszy spotkaliśmy się ze zjawiskiem, o którym czytaliśmy, ale nie bardzo wierzyliśmy - że ludzie wkoło chcą sobie z turystami robić zdjęcia. Raz fajnie, drugi też, trzeci już mniej. Najgorzej z wycieczkami uczniów, gdzie podbiega od razu kilkanaście osób i robi się kolejka.
Jak już udało nam się uciec, skierowaliśmy się w stronę pałacu wodnego. Po drodze zaczepił nas jakiś koleś pytając, gdzie idziemy. Zaproponował, że nas zaprowadzi. Ok-idziemy. Skręcamy w jakieś węższe uliczki między domkami, czujemy się coraz mniej pewnie, potem mamy skręcić w mini uliczkę i wtedy rezygnujemy, nie mając pojęcia, co on kombinuje. Nie robi z tego problemu, a my idziemy dalej główną alejką. Przechodząc koło jednego z domów, z tarasu zagaduje do nas następny chłopak. Mówi, że jest pracownikiem sułtana i może nas oprowadzić po okolicy. Czytaliśmy, że ludzie tak dorabiają, więc nie mamy nic przeciwko. Po czym kierujemy się w alejkę, z której przed chwilą uciekliśmy... Okazuje się, że za rogiem rzeczywiście był budynek, którego szukaliśmy. Zaczynamy od zrujnowanej części, bez dachu, który się zawalił podczas jednego z wybuchów wulkanu. Nasz przewodnik opowiada historie związane z tym miejscem, pracą dla sułtana, możliwościami renowacji, całkiem ciekawie i nadając zwiedzaniu sens.
Potem idziemy podziemnym przejściem do lepszej części z basenami sułtana-kiedyś sułtan miał własny harem i potrzebował wielu basenów, ale te czasy już minęły. Kolor wody zachwyca.
Na koniec zostajemy zaprowadzeni do kuzyna przewodnika, który sprzedaje m.in. batiki i wyroby jedwabne. Nie jesteśmy jednak przekonani co do oryginalności i nic nie kupujemy, licząc, że później trafi się nam lepsza okazja. Nie mamy też za złe, że nas tu przyprowadził, bo rozumiemy jego sytuację. Kręcimy się trochę po uliczkach, wchodzimy do pracowni, gdzie wykonuje się kukiełki do teatru cieni. Niesamowicie precyzyjna robota, ślicznie wykonane. Można kupić za wcale przystępną cenę jak na tak ciekawą pamiątkę, ale boimy się, że nie przeżyją 3 tyg. w plecakach, bo wyglądają na bardzo delikatne.
Na koniec dajemy przewodnikowi napiwek jako zapłatę-nie wyznaczył żadnej konkretnej ceny, więc jak kto uważa. Lunch w pobliskiej knajpce z ładnym widokiem(omlety, naleśniki?), tu ceny nadal niskie i tak już zostało, i wracamy w stronę centrum. W pewnym momencie nie jesteśmy pewni drogi, zatrzymujemy się i patrzymy na mapę. Podchodzi do nas miejscowy, mówi, że pracuje w informacji turystycznej i właśnie idzie po dziecko do przedszkola, ale chętnie nam pomoże. Chwilę opowiada na co uważać, co warto zobaczyć, gdzie można zobaczyć teatr cieni i że zna dobre miejsce na kupno batików. Tu się zapala lampka kontrolna, ale twierdzi, że jest to państwowa galeria, dla której malują studenci i profesorowie i tu kupują inne galerie. Dodatkowo załatwi nam ryksze po miejscowej cenie. Nie mamy dużo do stracenia, więc bardzo mu dziękujemy za wskazówki, czekamy aż zgarnie 2 ryksze dla miejscowych (poznaje się je po tym, że to ty do nich podchodzisz, a nie oni cię namawiają, żebyś jechał) i po 15 min. jesteśmy na miejscu. Galeria wygląda na prawdziwą, jest pełna batików, leżą oparte jeden o drugi na podłodze, w pokoju obok studentki tworzą nowe, można popatrzeć. Nie pamiętam nazwy miejsca, ale w informacji na pewno podpowiedzą, jak tu trafić. Dużo ciekawych propozycji, dłuuuugo się zastanawiamy i nie możemy wybrać, które najładniejsze. A czas mija. W końcu bierzemy aż cztery, z abstrakcyjnymi wzorami, trochę się udaje utargować, ale o zbiciu o 50% jak w niektórych miejscach można zapomnieć, bo każdy batik ma cenę ustaloną tu z góry i napisaną na nim. Zastanawiamy się, jak to przewieziemy, ale obsługa po prostu składa je w kostkę tak, że nie zajmują nic miejsca.
Przez to zastanawianie się nadeszła godzina 17(chyba), o której to zamykają targ (BERINGHARJO) przy głównej ulicy, który chcieliśmy zobaczyć. Szybkim krokiem się tam udajemy, ale udaje nam się tylko zobaczyć stragan z przyprawami. Ani jednej nie znamy z wyglądu, a jest ich ze 20. Znajomi chcą kupić przyprawę do kurczaka, ale cena im nie odpowiada. Odchodzimy. Przybiega sprzedawca. Targują się dalej. Nic z tego, wychodzimy z hali. Znowu przybiega, a trzeba wspomnieć, że jego stragan był kawał drogi od wejścia. Targują się dalej, w końcu się zgadzają, częściowo chyba z litości, ale wszyscy są zadowoleni i o to chodzi. Szkoda że przyszliśmy tak późno, bo targi zawsze są ciekawe, a szczególnie w takim mieście. Idziemy zjeść obiad, kolejny wybór z LP, też tanio i dobrze (sok arbuzowy!). Po drodze chcieliśmy kupić duriana, ale za dużo noszenia. Na deser tego dnia - teatr cieni. Przestawienie w państwowym muzeum, pod koniec głównej ulicy, idąc w kierunku pałacu; płatne. Na sali kilku(nasto?)osobowa orkiestra, biała plansza i pan z kukiełkami. Z opisu po ang. wynika, że spektakl trwa 2h, ale jest niestety po indonezyjsku. Wojna, historia miłosna i takie tam. Siadamy po stronie orkiestry, zaczyna się. Nastrojowa muzyka, pan wywija kukiełkami, mając tylko 2 ręce, trzyma 3 albo i 4. W pewnym momencie moja dziewczyna trafnie zauważa, że tu wcale nie ma żadnych cieni! Siedzimy po złej stronie... Podobnie jak reszta widzów. Przenosimy się, tu orkiestry już nie widać, a efekty na planszy stają się dużo lepsze.
Niestety, chodzenie w upale od samego rana dało o sobie znać (jest po 21...) i ciągła walka na scenie wraz z tymi samymi dźwiękami: <pusz, pusz> nie utrzymuje zamykających się powiek. Po 40 minutach nie mamy więcej zacięcia i wracamy do hotelu, tym razem od razu biorąc taxi. Od jutra opuszczamy miasto z ustalonym wcześniej przewodnikiem, by wrócić tu jeszcze przed wylotem na jeden wieczór. Przeżycia zdecydowanie na plus, warto tu się wybrać dla samego miasta, a dalej było tylko lepiej.
PS to moja pierwsza relacja w życiu, chciałem, żeby była szczegółowa, ale chyba trochę przesadzam. Podpowiedzcie, na co zwrócić szczególną uwagę albo co zmienić, żeby nie zanudzić. Dalszy ciąg, jak znajdę kolejną odrobinę czasu. Pytania oczywiście bardzo mile widziane.Część II
Centralna Jawa
Z przewodnikiem spotkaliśmy się wcześnie rano, przed zachodem słońca. Całkiem dokładny program mieliśmy ustalony mailowo, ale ewentualne zmiany wchodziły w grę. W cenie nie było cen biletów, jedzenia i jednego z noclegów. Przewodnik okazał się mieszkańcem Yogyakarty, na co dzień handluje meblami z zagranicą, sam dużo nam opowiadał i chętnie odpowiadał na wszystkie nasze pytania. Załatwiał wszystko, o co prosiliśmy i właściwie przez te 3 dni stał się naszym przyjacielem. Ale po kolei.
Ten dzień zaczęliśmy od najbardziej znanej na Jawie, gigantycznej buddyjskiej świątyni z IX w. - Borobudur, znajdującej się na liście UNESCO. Przedsmakiem była mała świątynia położona nieopodal, usytuowana pod ogromnym drzewem, wyglądająca magicznie w promieniach wschodzącego słońca i w kompletnej ciszy.
Dalej było trochę głośniej... Mimo że była 7 rano, parking zastawiony był autokarami i tłumy powoli napływały do środka. Bilety dla turystów droższe niż dla miejscowych - 15$, co było najdroższym wejściem w czasie podróży. Dostaliśmy świątynnego przewodnika władającego angielskim i ruszyliśmy. Po drodze wskazywał nam różne dziwne rośliny rosnące w parku otaczającym światynię: jedna, której zielone liście po roztarciu wydzielały czerwony barwnik, inna, trochę jak paprotka, której listki się składały-wszystkie naraz od dotknięcia albo jeden po drugim od ognia.
Ogrom samej świątyni robi niesamowite wrażenie. 7 poziomów odpowiadających poziomom świadomości, każdy udekorowany wkoło historiami. Na szczycie 73 stupy. Tak zwane must see. Jedyny minus to liczba zwiedzających, a w szczególności dzieciaków, które bardziej interesowały sie nami niż świątynią. Na ostatnim poziomie trzeba się było przeciskać i szybko stamtąd uciekać.
Pojechaliśmy dalej, przystając przy jeszcze jednej małej świątyni-ponownie cisza i spokój. Kolejnym punktem był płaskowyż Djeng. Jazda trwała ok. 3h, a my podziwialiśmy pola ryżowe i roślinność wokół drogi (wszędobylskie banany i palmy). Nasz przewodnik zaproponował, żeby zatrzymać się na jedzenie-wybrał chińską knajpę, w której od dawna nie był. Zjedliśmy, z pewnymi wątpliwościami co do jakości, ale to była chyba ta chwila, w której się przełamaliśmy, pewnie też dlatego, że dalej zazwyczaj nie było po prostu wyboru. A że tanio i smacznie... Po lunchu zaczęło się robić coraz bardziej pagórkowato, pojawiały się tarasy, nie tylko ryżowe. Dopadła nas też jedyna w czasie wyjazdu ulewa, chociaż dla miejscowych to tylko zwykły deszcz.
Już na obszarze płaskowyżu zatrzymaliśmy się przy kompleksie małych świątyń(najstarsze na Jawie), a parująca woda i brak żywej duszy nadały po raz kolejny miejscu niezwykły urok.
Dalej było jeszcze ciekawiej - obszar wulkaniczny. Zapach siarki, bąbelki wydobywające się z różnych dziur i tworzące kałuże, a w końcu ogromny bulgoczący krater przekonały nas, że coś się czai pod ziemią. Szczególnie, że tydzień wcześniej było tam nieduże trzęsienie ziemi. Niektórzy ubrani byli w twarzowe stroje.
Na koniec dnia zostało nam jezioro - o nietypowo zielono-niebieskim odcieniu, spowodowanym obecnością minerałów.
Ten dzień dostarczył nam wiele całkowicie nowych wrażeń. Nocowaliśmy w Djeng (wiocha w górach), wybraliśmy lepszy z dwóch oferowanych nam noclegów, chociaż i tak w łazience zamiast prysznica był krótki wąż ogrodowy przy podłodze.
Kolacja w postaci ryżu z czymś z jedynej z dwóch przydrożnych budek (tak, tu już nie było wyboru) i prawie spać, bo pobudka w środku nocy. Prawie, bo chcieliśmy się trochę lepiej poznać z przewodnikiem i jego kolegą (kolesiem, z którym umawialiśmy przewodnika, ale on osobiście był zajęty jeżdżąc z grupą Malezyjczyków). Pomocą była jedna z Soplic (ta wiśniowa) z Okęcia, zakupiona w celach jedzeniobójczych. Jego kolega po spróbowaniu bardzo się skrzywił, za to nasz przewodnik wypił ze smakiem, po czym poprosił o następnego shota. Gadaliśmy m.in. o pogodzie-niby oklepany temat, a jednak pytanie po naszym opowiadaniu o codziennym sprawdzaniu pogody: "A skąd wiecie, jaka jest rano temperatura na dworze?" może bardzo zaskoczyć. Oczywiście wiedzieli, co to są termometry, ale oni nie muszą ich używać... Także zdjęcia śniegu na tablecie wywołały dużo zachwytu. Nasz przewodnik stawał się jednak z każdym dnem szklanki coraz weselszy, a że zaraz miał prowadzić, trzeba było niestety zakończyć wieczór.
Wstaliśmy dokładnie o 3, żeby zdążyć dojechać i wejść na górę Sikunir, by podziwiać wschód słońca na tle wulkanu. Dostaliśmy kolejnego przewodnika na wejście, dostaliśmy latarki (zaspani nie wzięliśmy z 'hotelu' czołówek), szło się łatwo (ok. 40 minut), gorzej z zejściem, bo było dosyć ślisko. Mieliśmy buty trekingowe, ale bez sensu było je targać przez 3 tygodnie, bo w sandałkach też spokojnie dałoby radę, a i innych okazji było może ze dwie. Widok rzeczywiście świetny, siedzieliśmy na szczycie pewnie z godzinę, robiąc całe mnóstwo zdjęć.
Wróciliśmy do hotelu po rzeczy i zaczęliśmy wracać w stronę Yogyakarty.
Po drodze pojawił się temat plantacji herbaty. Podobno jedna była gdzieś w pobliżu, a jak jest okazji, to trzeba skorzystać. Przewodnik trochę popytał, kawałek zawróciliśmy i trafiliśmy. Niestety, była niedziela i zwiedzania w programie nie było. Ale że przewodnik gramotny, to załatwił człowieka, który chętnie (płatne jak za normalne wejście w tygodniu, z tym że minimalna grupa 10 osób, a nas 5..., trudno) nas oprowadził najpierw po samej plantacji, a potem po fabryce, gdzie opowiedział o całym procesie i jakości herbaty. Z tej plantacji herbata trafia np. do Europy do Liptona, gdzie dosypują inne składniki. Wadą, ale i zaletą niedzieli był brak zbieraczek herbaty na polu. Zaletą, bo na koniec zwiedzania dostaliśmy prawdziwe stroje i kosze i mogliśmy sami wyruszyć w pole. W czasie obecności prawdziwych pracowniczek, nawet jeśli by było to możliwe, to byśmy źle się z tym czuli. Miesięcznie dostają 200$, pracując 5h dziennie. Jak na Indonezję, podobno nieźle. Dodatkowo, w fabrycznym sklepie kupiliśmy kilka (ech, te plecaki) paczek stuprocentowej herbaty za grosze.
Zbliżając się do Jogjy, odbiliśmy w kierunku wulkanu Merapi. Tam lokalna ludność organizuje przejazdy jeepami po okolicy, by zobaczyć siłę wulkanu. Wielkie kaniony, przez które płynęła lawa, gruzy i zgliszcza budynków... daje trochę do myślenia. Szczególnie jak kierowca wskazał 3 kamienie i przyznał, że była to jego wioska. Aktualnie ziemia z tych terenów jest wydobywana na skalę przemysłową i eksportowana - tak jest dobra. Dla mnie zaskakująca różnica jest między Etną na Sycylii, gdzie krajobraz jest raczej księżycowy, surowy, a tym miejscem, gdzie po 3 latach od wybuchu większość terenu jest zarośnięta już lasem. Jednak klimat robi swoje.
Noc spędziliśmy w dosyć ciekawym hotelu, bardzo artystycznym:
Ostatniego dnia od rana w planie była jaskinia Goa Pindul, gdzie ogląda się stalaktyty i stalagmity płynąc na dmuchanych oponach. Po raz kolejny, czegoś takiego nie widzieliśmy: nawisy z góry, z dołu, ogromne. Tu też się przekonaliśmy po raz pierwszy o przesądach związanych z naturą: faceci mają dotknąć tego kamienia, a kobiety tamtego, to będzie szczęście. Takie zwyczaje są oczywiście obecne we wszystkich kulturach, więc zaakceptowaliśmy i wykonaliśmy. Na koniec wyskoczyliśmy z kół i trochę popływaliśmy.
Po powrocie do "bazy" była możliwość popłynięcia jeszcze na rafting. Mając trochę już dość świątyń, skorzystaliśmy, szczególnie że kosztowało to ok. 10zł (jaskinia też tyle albo mniej), w porównaniu do raftingu na Bali, który kosztuje nawet i 70$. Mniej wydając na sam rafting, rzuciliśmy się jeszcze na fotografa, żeby mieć pamiątkę. Rzeka niestety była spokojna, i raftingu jako takiego za dużo nie było, ale płynięcie na oponie, a potem już bez, po indonezyjskiej rzece pośród dżungli i wodospadów jest niezapomnianym przeżyciem.
Najlepszy jednak widok stanowiła scena z naszym fotografem. Dla ścisłości, poruszał się on na małej oponce, a zdjęcia robił wielką lustrzanką bez żadnej ochrony. Jako że nam się nie spieszyło, był duży kawałek przed nami i w pewnym momencie naszym oczom ukazał się taki widok: siedzi w tej małej oponce na środku rzeki, na głowie czapka (jak nasza zimowa!), w lewej ręce wysoko lustrzanka, a w prawej papieros. I tak sobie siedzi i pali...
Pobyt na rzece trochę nam się przedłużył, a ostatni punkt zwiedzania Jawy okazał się być otwarty do 16. Była nim kolejna słynna świątynia, hinduistyczna, Prambanan. Dojechaliśmy do niej po 17 i mimo wielu ofert dla strażników nie udało się nam wejść. Jedynie co, przewodnik ugadał strażnika jakiejś działki przylegającej do płotu świątyni i już w świetle reflektorów udało się nam ją zobaczyć trochę bliżej. Jest przynajmniej po co wracać.
Na pożegnanie z naszym świetnym przewodnikiem, zostawiliśmy mu orzechową flaszkę. Ostatnio w odpowiedzi na przesłane przez nas zdjęcia, maila zakończył:"Cheers with 'Soplica' here", więc chyba smakuje. Na koniec jeszcze przykład gościnności Indonezyjczyków: w recepcji hotelu było 3 młodych kolesi. Kolega chciał obejrzeć tel. komórkowe (tańsze niż w u nas) i zapytał o adres jakiegoś sklepu, żeby pojechać taksą. Na to oni zaproponowali, że wezmą 2 skutery i ich sami zawiozą. Wrócili po 2h, jak się okazało jeździli jeszcze w poszukiwaniu duriana, żebyśmy mogli spróbować przed odlotem. I znaleźli. Dostali oczywiście napiwek, ale trzeba było się długo naprosić, żeby go przyjęli. Nocleg był blisko lotniska, bo lot na Bali o 6.Cd.
Zebrałem trochę sił i piszę dalej. Wylot na Bali bez problemu, podejście dla turystów do ograniczeń bagażu podręcznego trochę inne:
Podczas lotu dopiero widać, że Jawa to kraina wulkanów:
Po przylocie na Bali, chcieliśmy od razu popłynąć na Lembongan, a Bali zostawić na koniec. Skorzystaliśmy z Perama Tour (którzy mimo kłopotów, o których później, okazali się bardzo w porządku) i mejlowo utargowaliśmy sensowną cenę za pakiet Bali-Lembongan-Gilis. Co prawda wydaje nam się, że łódka z Bali ruszyła trochę wcześniej, a może tyle czasu spędziliśmy w taxi z lotniska, bo korki przez jakieś roboty były ogromne -zdążyliśmy w ostatniej chwili. Morze było spokojne, ale i tak wpadaliśmy między wielkie fale (część osób na łódce poległa):
Po dopłynięciu, wszyscy nagle zniknęli (mając zabookowane pokoje), a my zostaliśmy sami. Część więc poszła szukać noclegu przy głównej plaży. Za 25$ za pokój (nie pamiętam, czy ze śniadaniem) mieliśmy widok z balkonu na morze (bo mieszkaliśmy na górze, druga dwójka na parterze) i takie warunki:
Ale że do morza było 20 sekund, brak widoku też nie byłby problemem. Od właścicieli wypożyczyliśmy skutery na 3 dni za jakieś drobne, bo chcieliśmy pojeździć po nie tak znowu małej wyspie (ale przejść też się ją spokojnie da). Od razu ruszyliśmy, żeby umówić się na snorkelling. Wyczytaliśmy, że najlepiej udać się na tę drogę ( https://www.google.com/maps/place/8%C2%B039'54.2%22S+115%C2%B027'42.7%22E/@-8.6650533,115.461851,15z/data=!3m1!4b1!4m2!3m1!1s0x0:0x0 ) i pytać w każdym miejscu po kolei, aż cena nas zadowoli. Wybraliśmy Kapitana Januru na samym końcu, który jak usłyszał, ile wycisnęliśmy z innych (taktycznie jeszcze kwotę trochę obniżyliśmy), to tylko złapał się za głowę, ale jeszcze i tak troszkę zszedł z ceny. Mieliśmy obskoczyć 5 miejsc w 2 dni. Jako bonus był las namorzynowy, bo Kapitan cumował z tyłu domu, a mieszkał właśnie przy lesie:
Snorkelling, co tu mówić, w porównaniu do Europy to inny, niesamowity świat. Chociaż z tego co czytałem, to ogólnie jest to światowa czołówka i rzeczywiście, jak się ogląda programy w telewizji, to wiele ryb i żyjątek się powtarza. Kilka zdjęć wybranych z setek - które i tak wrażeń zupełnie nie oddają:
Jeszcze jednym atutem Kapitana, podobnie jak i innych okolicznych Kapitanów, był mały bar, który posiadał. Przy czym ten był naprawdę mały, bo gotowała głównie jego żona. Tam też się stołowaliśmy po nurkowaniu, popijając jedzenie kokosem prosto z drzewa albo innymi świeżymi sokami, siedząc oczywiście nad samą plażą. Chociaż najlepsze, co nam się trafiło, to stek ze świeżego tuńczyka, po którego Kapitan popłynął o 5 rano ze swoim wujkiem. Niestety, przypłacili to podartymi sieciami po ataku głodnych delfinów. Ale tego tuńczyka będziemy długo pamiętali.
Co robić oprócz nurkowania? Znajdzie się kilka rzeczy. Podziwiać plaże:
trafiać na opuszczone apartamenty nad samym morzem: